sobota, 20 grudnia 2014

MIMO WSZYSTKO


Wieczór wsuwał się w szeleszczące futro nocy. Pomarańczowe latarnie nie ogrzewały pustej ulicy. Szłam zawinięta w kurtkę syna. Wybłocone traperki trzymały się drogi ale słuchawki na uszach odrywały kilka centymetrów od ziemi. Katie Melua ogrzewała miękkim głosem i przenosiła w krainy bezwietrzne i bezzimowe. Pora serialowa zaciągnęła już znakomitą większość sąsiadów na wygodne fotele naprzeciw bardziej lub mniej płaskich ekranów. Nanizałam kaptur na głowę. Patrzyłam w niebieskie światła w obcych oknach. Wiatr wciskał się w poły rękawów i w cienkie sploty nierozsądnie założonych legginsów. Zimno przywołało myśli nieoczekiwane. Zatęskniłam za swoim psem.

Miał miodowe oczy i niepokorną duszę. Zbyt niezależną jak na psa. Lubiliśmy nasze spacery. Ale to mu nie wystarczało. Od czasu do czasu ruszał za głosem swojego instynktu i nosa. Pewnego poranka nie wrócił jak zwykle do domu. Następnego też nie. Przepadł razem ze swoim wilgotnym nosem. Popielatą miękkością między uszami. Mądrym, wybaczającym spojrzeniem. I psią przyjaźnią. Tą, którą nie da się niczym zastąpić.

Kilka dni temu spotkałam się z moją przyjaciółką. Siedziałyśmy jak zwykle w zbyt hałaśliwej ale niezbyt drogiej knajpce, jedząc szarlotkę na ciepło. Jak zwykle rozbrajająco szarlotkową. Jak nigdy niezbyt hojnych rozmiarów. Od słowa do słowa, rozmowa zaczęła cedzić z tematów błahych rzeczy ważne. Chcąc nie chcąc zaczęła pętlić się wokół marzeń. I  ich kiełkowaniu w cele. Moja przyjaciółka słuchała uważnie. Kiedy skończyłam dopiła resztkę herbaty a potem metodycznie i skrupulatnie zaczęła wbijać mnie w ziemię i ugniatać marzenia w klepisko. Na koniec stwierdziła, że robi to wszystko dla mojego dobra. Bo lepiej jest nie mieć mrzonek. Lepiej pracować od rana do wieczora. Jeść obiady u teściowej w każdą niedzielę. Lepiej zająć się czymś użytecznym na przykład spiningiem lub naprawą zepsutej bramy. Lepiej mieć swoją cieplutką, wyprasowaną i pachnącą stabilizację niż mieć otwartą drogę.

Kiedy wychodziłyśmy z knajpki (dosłownie wyrzucone przez kelnerkę bo chciała pójść wreszcie do domu i może nawet miała ochotę kochać się ze swoim chłopakiem albo upiec kruche ciasteczka) stałyśmy na parkingu kontynuując jej egzekucję marzeń. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Na koniec uściskałyśmy się a moja przyjaciółka powiedziała, że mnie kocha.


Założyłam słuchawki na uszy. Muzyka szybko posklejała połamane skrzydła. Uniosłam się znów nad chodnikiem. I wróciłam tam gdzie moje miejsce. Dobrze mieć kogoś kto sprowadza cię na ziemie. Ale jeszcze lepiej jest móc odbić się od asfaltu i poszybować. Mimo wszystko. 

sobota, 13 grudnia 2014

NIE-PREZENTY NIE-POD-CHOINKĘ

Nie lubię bożonarodzeniowych prezentów. Męczy konieczność, właściwie dobrany zakres cenowy, presja, blichtr. Chciałoby się uciec. Ewakuować w Bieszczady albo chociaż do lasku za domem. Chciałoby się oglądać choinki żywe, opatulone w śniegowe kożuchy, pachnące dłużej niż kilka dni. Chciałoby się być zamiast mieć.

No właśnie. Wsiadłam dziś na rower, zabrałam skrzaty nad rzekę. (Na przekór racjonalnym argumentom męża. Na opak grudniowej aurze). Patrząc jak małe szczęścia niestrudzenie zbierają kamyki i rzucają je do wody, przyszła mi do głowy taka myśl. A może by zrobić listę nie-prezentów nie-pod-choinkę. Zapachniało czasem zamierzchłym, zaszumiały zapomniane muzyki. Zeskakując z siodełka miałam już gotową listę.

Wyglądała mniej więcej tak:

Kochany Mikołaju na Gwiazdkę chciałabym dostać:


  • obiecywaną od lat sesję zdjęciową, tą która miała być kroplą żywicy z zatrzymanym w środku tańcem czasu z pięknem.
  • pocałunek z Gołębiej w Poznaniu, ten niezbyt pospieszny naprzeciwko szkoły baletowej i może jeszcze ten z Florencji i ten z „polanki grozy”.
  • tamten stosik książek, którego zwęglone resztki użyźniły porzucony ogród
  • zapach, który zatrzymał się na mojej skórze w pewien grudniowy poranek kiedy mój kark polizał anioł, który wcale aniołem nie był
  • kilka hektolitrów śmiechu
  • bardzo ciepłe i bardzo cierpliwe dłonie
  • niegasnące poczucie otwartej drogi, które nie pozwala stać w miejscu
  • górę śniegu ale tylko na kilka dni
  • i może jeszcze jedną małą rzecz... tą, którą sama sobie wybrałam, zamówiłam i która czeka ukryta w pudełku w składziku...

czwartek, 11 grudnia 2014

WYWIAD Z CZYTELNIKIEM

Lubię robić rzeczy odwrotnie. Książki czytam od końca, ulubione poncho noszę na lewej stronie. Kiedy napisałam „52 tygodnie” mąż żartował, że teraz będę robić wywiady i pić wódkę z literatami w literatkach. Uśmiechnęłam się wtedy, ale w głowie zakiełkowała mi taka myśl: Dlaczego wywiady mają być z autorami książek, a nie z ich czytelnikami? Może i tu warto spojrzeć z innej perspektywy. Pomyślałam i... pomysł zrealizowałam. Tak oto powstał wywiad z czytelnikiem.
Czytelnik: T.Q (autor popularnego bloga jakchcemy.pl)
Autorka: L.P (Ludmiła Piasecka, autorka „Szklanej Szafy” i „52 tygodni”, obecnie pracuje nad kolejną książką „52 dni”)

L.P. Co skłoniło cię do sięgnięcia po tę właśnie książkę?
T.Q. To taka mała układanka. Znałem szczątki historii twojej rodziny sprzed dwóch lat z bloga wystarczy mniej. Sporo tam było o prostocie, uważnym życiu i edukacji domowej. Potem czytałem twój gościnny wpis i kolejne już na twoim blogu. Spodobał mi się ten styl pisania. Kiedy dowiedziałem się o książce, po prostu chciałem ją przeczytać.
L.P. Pisałeś kiedyś, że „52 tygodnie” to prawdziwy wór inspiracji. Które rozdziały były/są dla ciebie inspiracją?
Mój wybór ograniczyłem do pięciu. Kolejność nie ma znaczenia ważności. I tak:
1. Winylowa terapia. Uwielbiam muzykę więc ... po przeczytaniu tego rozd
ziału utworzyłem folder w Spotify i wrzuciłem tam większość płyt z listy
2. Jak surfować na kanapie ... czekam na odwagę u nas, taką, która popchnie nas do skakania w nieznane bez pewności co za rogiem.
3. Patent na naukę. Super
4. Świąteczna ewakuacja. Bieszczady ...
5. Historie słuchane sercem.
L.P. Nie spodziewałam się takiego wyboru. Nie wiem czy to przypadek, ale większość z tych rozdziałów inspirowana była wydarzeniami autentycznymi. Tak było na przykład w przypadku winylowej terapii - rzeczywiście kiedyś zdarzyło mi się znaleźć płyty winylowe na śmietniku (co prawda inne ale nie mogłam oprzeć się by przemycić tu moje ulubione kawałki) Couchsurfing - to też ściągnięte z naszego życia. Od lat podróżujemy korzystając z tego portalu internetowego, choć ostatnio zmieniliśmy go na inny. Patent na naukę jest rzecz jasna inspirowany edukacją domową. Mamy na tym polu już pewne doświadczenie. Ale... Wracając do klejnego pytania: Jaką kobietą jest Majka, bohaterka „52 tygodni”?
TQ: Majka jest osobą, która szuka sposobu na smakowanie swojego życia. Jest w niej dużo niezgody na otaczającą ją rzeczywistość, buntuje się przeciwko niej, ale nie kończy się to na zwykłej krytyce. Ona zmienia swój bunt w konkretne działania. Potrafi zdobyć się przy tym na dystans. Myślę, że właśnie dzięki temu może rzucać takie wyzwania życiu jakie rzuca. Jest dla mnie osobą pozytywną poprzez odwagę, kreatywność, branie życia za rogi. Jest uparta i wytrwała - jeżeli coś przyjdzie jej do głowy, to wiele energii wkłada w realizację swojego pomysłu, włącznie z wmontowaniem członków swojej rodziny w swój plan. Zwykle to ona ciągnie resztę 'domowego ludku' za sobą - taki mam jej obraz u siebie. Kreatywność i kolejne wyzwania powodują, że tworzy zaskakujące sytuacje dla swoich bliskich. Sytuacje, które są ostatecznie pozytywne (nawet mimo wcześniejszych oporów towarzystwa). Sytuacje zarówno w relacji ona - dzieci i mąż jak i te „sensualne” ona-mąż.
L.P. No właśnie, a jak odebrałeś te, jak to nazwałeś „sensualne” relacje ona – mąż?
Było ich więcej niż się spodziewałem, zanim zacząłem czytać książkę. Odnoszę to do jakichś swoich wyobrażeń i to mnie zaskoczyło. To może wynikać poniekąd z specyfiki mojego czytelnictwa i doboru książek do czytania w ostatnim czasie.
Nie podam Ci jednego opisu - nie potrafię, ale za to napiszę zgodnie z moim odczuciem, że fajnie jest to wkomponowane w całość. Pamiętam też, że czytając miałem taką myśl, że jeżeli ktoś chciałby zrobić film na bazie 52 tygodni, to mógłby powstać taki, który byłby 'od 18' - to byłaby moim zdaniem kwestia sposobu przedstawienia choćby scen erotycznych.
Może tak napiszę: te sceny są wymyślone sugestywnie i działają na wyobraźnię.
L.P. Film? No to teraz połechtałeś moje „ego”
T.Q. Uważam, że że film mógłby powstać. Jak zwykle żaden za mnie specjalista, ale mam przeczucie, że 52 to dobry koncept na film.
L.P. A jak odebrałeś warstwę językową książki? Czy masz jakiś ulubiony fragment tekstu?
Nie jestem fachowcem od języka, więc mogę opierać się tylko moich odczuciach.
Potwierdzam to co już kiedyś napisałem - podoba mi się taki styl pisania. Szczególnie chyba fajnie wymyślane połączenia przymiotników z rzeczownikami (epitety?), często takie zaskakujące, niespotykane a jednocześnie (dla mnie) piękne.
Zapamiętałem też jakieś drobne rzeczy, które mi przeszkadzały - ale to efekt subiektywnego spojrzenia. Na przykład nie spodobało mi się określenie: itede itepe.
Nie potrafię podać określonego fragmentu. Książkę mam w głowie jako pewną całość. I tak naprawdę z każdego rozdziału pewnie mógłbym wybrać jakiś fajny językowo dla mnie fragment.
L.P. Czy Majka ma według ciebie poczucie humoru?
Myślę, że na pewno. Ale nie jest typem „żartownisia”. To raczej suptelny, ironiczny humor, często mocno związany z warstwą językową książki.
L.P. Dla kogo według ciebie skierowana jest ta książka?
To nie jest książka do czytania 'powieściowego'. To jest książka, która ma szanse sprowokować do myślenia, do zastanawiania się nad tym co robię w życiu i jak to robię. Do poszukiwań lepszego, bardziej świadomego przeżywania swojego czasu. Może stać się inspiracją do wprowadzenia konkretnych pomysłów do własnego życia. Nie tylko dla czytelniczek jak sugeruje notka na okładce,czego ja jestem dowodem.

wtorek, 9 grudnia 2014

PIEROGI I FRAKTALE

Mój syn ma dwanaście lat i miewa na głowie wiecheć zamiast włosów. Opowiada mi o fraktalach podczas gdy ja uczę go robić pierogi. Rzeka czasu z nizinnej zmienia się w górski potok. Rozmowa która przy okazji jest nauką dziwnie oddziałuje na wskazówki zegara.
  • Mamo, jest już wpół do ... musisz iść po malucha. - przypomina.
  • Musisz mi dokończyć ten wykład... a przy okazji … Wywałkujesz ciasto?
  • Mhm... idź już.
    Wracam z małym Wilczkiem i jak zwykle zaglądamy przez kuchenne okno. Machamy i walimy w szybę. Znawca fraktali właśnie kończy lepienie przedostatniego pieroga.
  • No gratuluję! Widzę kolejny talent...
  • Nie narysowałem ci jeszcze tych fraktali...
  • No to rysuj!
    Najstarsza latorośl wybiera dość oryginalne narzędzie do rysowania. Mąkę. Na stole powstają ciągi powatrzalnych, zmniejszających się wzorów. Wilczek podchwytuje pomysł. Chwilę później wyglądamy jak rodzina piekarzy. Mąka osiada nam na rzęsach, brwiach i policzkach. Naukowe dywagacje przerywa dźwięk zielonej komórki dwunastolatka. Młody wykładowca przerywa swoje dzieło i zamiast po komórkę sięga po gumowe rękawice. Zakłada je pospiesznie i dopiero wtedy odbiera telefon.
  • Po co założyłeś te rękawice? - pytam po skończonej rozmowie z kumpelką od wspinania się po drzewach.
  • Przecież tata powiedział dzisiaj rano, że mam nie dotykać telefonu. - wyjaśnia rzeczowo wysmarowany mąką młody gniewny. - No to nie dotykałem. - dodaje.
Po obiedzie rozmawiamy, czytając zamiast podręcznika do polskiego, „Dobro i zło” Oskara Brenifiera. Zastanawiamy się nad kilkoma pytaniami: „Czy to na co masz ochotę zawsze jest dla ciebie dobre?” „Czy twoje szczęście ma związek wyłącznie z tym co robisz?” „Czy myślenie może przeszkadzać w działaniu?” i całą lawiną innych. Myśli, dygresji, obrazków z książek i filmów. Chwilę później dołącza do nas młodsza filozofka. Pomimo pięciu lat ma zaskakująco wyrobione zdanie na wiele nurtujących nas dylematów.



Wieczorem, (jak zwykle przy kuchennym stole – bo kuchnia jest najlepsza i do nauki i do zabawy) budujemy swoje Carcassone. Przegrywam z synem, choć tym razem udaje mi się wygrać z mężem. Nagle młody zwycięzca przypomina sobie o wykładzie internetowym na temat historii miast średniowiecznych. Pan Adam miał dziś chyba natchnienie. Syn okupuje laptopa do 22.30.Wieczór spędzamy zatem kuchennie. Siedząc na kolanach męża opowiadam mu swoje teorie na temat granic człowieka. Mąż przecina moją powagę kałasznikową serią żartów. Chichramy się jak norki. Jeśli wierzyć zegarom właśnie zaczyna się kolejny dzień rodziny homeschoolingowców. Dwunastolatek jeszcze czyta swojego Winetou. Tym razem nie będę się wtrącać. Pozwolę mu jutro pospać do dziwiątej. Edukacja domowa nie musi się zaczynać od pierwszej lekcji i od pierwszego dzwonka. 

czwartek, 4 grudnia 2014

PŁATEK ŚNIEGU NA OPUSZKACH PALCÓW CZASU


Kto kazał ci wyjść z tamtego tunelu? Słyszałaś muzykę. Uderzenia gongów czy werble pulsującego mięśnia? Uzurpatora. Nie większego niż twoja pięść.

Grudniowy poranek na granicy zimy i jakiejś nieokreślonej pory roku. Sen odkleił się od twoich powiek niespodziewanie wcześnie. Spojrzałaś na komórkę. Zdziwiłaś się, że jeszcze nie dzwoniła. Leżałaś chwilę, wpatrując się w ciemne okna. Co próbowałaś sobie wtedy przypomnieć? Wstałaś by pokonać oswojoną przestrzeń w przewidywalnej jednostce czasu. Kilka obrotów wokół własnej osi z odbiciem w stronę łazienki, czajnika i puszki z kawą. Czy można zabłądzić w tak prostych algorytmach?

Miałaś spojrzeć w lustro. Unieść w lekkim zdziwieniu brwi: „To znowu ty?” „Noc odarła cię z wszelkich pozorów.” Sięgnęłaś do kurka z zimną wodą. Chciałaś spłukać z twarzy resztki wczorajszego dnia. Zatrzymałaś ruch w połowie drogi. Przypomniałaś sobie, że nie włączyłaś jeszcze czajnika. Twoje typowe ADHD. Zrobiłaś jeden, może dwa kroki. Czas stanął gdzieś na progu kuchni.

Kto i kiedy kazał ci otworzyć oczy? Poczułaś ból na skraju kości biodrowej. Musiałaś się uderzyć. Miałaś otwarte oczy ale nadal nic nie widziałaś. Mózg pokierował nogi w stronę łóżka. Jak długo wyczołgiwałaś się z tamtej szczeliny? Pamiętasz, że po drugiej stronie ulicy zapaliło się światło w dwóch oknach. Wstałaś. Wziełaś prysznic. Zakamuflowałaś trupie spojrzenie roświetlajacym fluidem. Wypiłaś dwa łyki kawy. Wahałaś się bardzo krótko. Usiadłaś na miętowym fotelu, (tym, którego przytachałaś kiedyś ze śmieci). Chciałaś zadzwonić do męża. Rozłączyłaś się po jednym sygnale. Pomyślałaś, że ta rozmowa nie będzie dobrą historyjką na rozpoczęcie jego dnia.

Zatrzasnęłaś drzwi by za chwilę otworzyć następne. Usiadłaś naprzeciw niewielkiej grupki, młodych niewyspanych gęb. Potrafiłaś się z nimi porozumiewać zabawnie i bezkonfliktowo. Podałaś im instrukcję obsługi i białe kartki pokryte drobnym drukiem. Wyciągnęli narzędzia do pisania. Po chwili poczułaś, że musisz wyjść. Chciałaś poprosić by ktoś cię zastąpił. Sekretarka rzuciła ci badawcze spojrzenie i wezwała karetkę. Czy to przypadkiem nie było jakieś upiorne deja vu? Czy nie jechałaś już kiedyś w tamto miejsce? Ratownik zadał ci ból zakładając wenflon, ale miał ładne oczy i patrzył nimi jakoś dziwnie łagodnie i miękko. Oparłaś głowę o podgłówek. Mogłaś przez chwilę nie myśleć.

Leżałaś na łóżku przykrytym jednorazowym, zielonym prześcieradłem. Podkręciłaś sobie sama kroplówkę. Nauczyłaś się tego już dość dawno. Lekarz cuchnął niewyspaniem i nie patrzył ci w twarz. Na pytanie „dlaczego” wymamrotał, że ma siedemdziesięciu pacjentów i nie może się mną ciągle zajmować. Wtuliłaś głowę w poduszkę pachnącą środkami dezynfekcyjnymi. Ukryłaś łzy. Tak było zdecydowanie lepiej.  Zastanawiałaś się co zrobić żeby nie czuć tego potwornego zimna.


Wyniki wyszły w normie. Dostałaś receptę i przykazanie by udać się do swojego lekarza. Przebijałaś się przez labirynt korytarzy by za szklanymi drzwiami poczuć delikatne płatki śniegu na policzkach. Ukradkiem podniosłaś głowę i wystawiłaś język. Kropka zimna padła martwa na czubku gorącego, arcyczułego narzędzia. Zdjęłaś rękawiczki i złapałaś w garść jeszcze jeden płatek śniegu. Ledwie napoczęte życie zniknęło bezszelestnie. Patrzyłaś na tańczące przed tobą drobinki bieli i myślałaś o swoim życiu. Czy było czymś więcej niż płatkiem śniegu na opuszkach palców czasu? 

wtorek, 25 listopada 2014

TUSZ DO RZĘS I KADZIDEŁKO O ZAPACHU JABŁKA I CYNAMONU



Zapaliłam kadzidełko. Chciałam strząsnąć z siebie marznącą breję kolejnego pustego dnia. Pamiętam dobrze ten zapach. Jabłko i cynamon. Tak... Dym rysował szlaczki z dzieciństwa. Głębokiej jamy przez którą przeczołgiwałam się tyle razy, nie zdając sobie sprawy, że każdy korytarz miał kształt ósemki. Zawsze wracałam w to samo miejsce. Czasem lądowałam po jasnej stronie. Najczęściej jednak po tej ciemnej. Nie rozumiałam, że cała moja dorosłość jest tylko przypisem do dzieciństwa. Nie mogłam też wtedy pojąć, że fatum z czasów zamierzchłych niesie w sobie też pewien paradoks. Nie potrafię wydrzeć z siebie własnych blizn. Ale mogę stanąć na drodze i iść. Jeśli tego dokonam, będę tym, czym zdołam się uczynić. Zrozumiałam to bardzo późno. Czy za późno?

Kiedy nadchodzą ciemne dni, staram się trzymać pod powiekami kilka pastelowych obrazków. Na przykład ten. Jabłka krojone w ćwiartki i obierane z namaszczeniem. Ćwiartki nabijane na nóż. Zjadane szybko, z rozczarowaniem i wstydem. Bo przecież wolałam jabłka w całości ze skórką. Nie mogłam jednak wtedy pogardzić żadnym okruchem ciepła. Bo przecież zawsze czułam jego niedosyt. Nigdy nie przestał być dotkliwy.

Próbuję wtedy też myśleć o zapachach. Te obiecujące trzymają się pamięci, jeśli zdołałam ją oszukać. Umiem to robić. Zmywam puder z policzków i patrzę na ucieranie cukrowej róży. Albo wylizywanie koglu – moglu na sernik. Kiedy myję ręce, stoję w kolejce w piekarni, która była kiedyś tryumfalnym obeliskiem gorących, bułkowych bochenków. Tak... Pył rzucony w oczy. Zamazujący to, co mroczne i okrutne. Pył, który trzyma się powiek tak długo jak tusz trzyma się rzęs.

Kilka dni temu przyczołgała się do mnie jedna z tych chwil, gdy nagle przecięta blizna wylała się niepowstrzymanym smutkiem. Jechałam wtedy autobusem. Wracałam ze szkolenia, które nie wiedzieć czemu i po co wydawało mi wtedy potrzebnym antidotum. Tabletką przeciwbólową. Uśmierzającą nadmiar myślenia. To była rzecz jasna dość naiwna myśl.


Usiadłam wtedy obok młodej dziewczyny. Była obiecująco chuda i ładna. Wyglądała na studentkę. Pomyślałam, że to dobry wybór, zważywszy na to, że autokar był mocno zatłoczony. Dziewczę natychmiast oddało się w ramiona komórkowego fejsbuka. Próbowałam patrzeć przez okno. Ale jedyne co widziałam, to uderzające po oczach bilbordy. Były jak hałaśliwy kondukt przeciskający się przez wąskie aleje cmentarza. Wielkie białe uśmiechy z których wyciekał strach. Lęk, który wtłacza do głowy tony bzdur. Nie wiem dlaczego zdołał wtedy odkleić się z jakiejś reklamy i przedrzeć do mnie przez szyby autokaru. Wlazł głęboko pod moje powieki. Pod gardło podchodziły mi łzy, ale miałam przecież tusz na rzęsach. To on zmienił bieg mojego bólu. Zaczopował ranę. Wlało się do środka.

środa, 19 listopada 2014

POCZTÓWKI Z LATA

Najwyższy czas wystawić łeb spod listopadowej pierzyny... Wysyłam pocztówki z lata.


Pocztówka pierwsza. Tatry.

Sutereny nieba. Wyrwane z czasu. Ze słów. Ich kształty obrysowane są pięciolinią palców. Zamknięte peleryną z rzęs. Wiwatujący Kościelec. Obłe misy Granatów. Pięść Mnicha. Wychylający się z kobaltu Krywań.Tyle razy obejmowałam martwy kamień...

Pocztówka druga. Florencja.

Granatowe wzgórza obejmują miasto. Nierealne jak niebieskie konie na obrazach Uccello. Na ulicach snuje się zapach pomarańczy i farb. On opowiada o Caravaggio. Ona zachwyca się Botticellim. Giotto i Pierro De la Francesco mieszają zaprawę w kotle czasu. Chłód katedry. Plafony zamiast chmur.

Pocztówka trzecia. Wenecja.

 Trzy kolory. Czerń: koty, gondole i oczy weneckich gondolierów. Złoto: bizantyjskie w katedrze św. Marka,  sierpniowe – w rdzawej nitce włosach. Czerwień: pływające ściany i okiennice, dostawcy warzyw, wino na brzegu jednej z ulic.

Pocztówka czwarta. Gdańsk. 

Świst gotyku w chmurach. Bramy pełne Bacha i Vivaldiego.Tramwaj o czwartej nad ranem. Z mgły. Różowy, żółty i niebieski. Z tramwaju prosto w świt.


Przedrzeć się na drugą stronę mostu. W pociągnięciach pędzla. W uderzeniu migawki. W kilku kroplach tuż nad wargą. Obejmując kamień i wodę. Rozrywając hausty powietrza. Pulsującym mięśniem na drzewie nocy kołysać czas. Nazwać to zaledwie przedsionek wyobraźni. 


czwartek, 13 listopada 2014

UPCHAĆ NOC W KIESZEŃ

Ostatnio zdarza mi się za dużo myśleć, co nie do końca przekłada się na pisanie. Dlatego co jakiś czas próbuję robić  małe ćwiczenia wyłączania umysłu. Kilka chwil i resetujesz się by znów podjąć kolejną próbę. Dziś się udało. Pomyślałam, że podzielę się kawałkiem tekstu nad którym teraz pracuje (duuużo jeszcze przede mną) Ale mam zarys i pierwsze sto stron. Nowa książka. Jeśli ktoś czytał "52 tygodnie" to z łatwością pozna, że są to dalsze losy Majki i jej rodziny.

A oto fragment:

Upchać noc w kieszeń

Kierujemy się na zachód. Drogą przez Pule w stronę Czarnogóry. Zgrabnie omijamy autostradę i ładujemy w mięśnie wzdłuż cienkiej tasiemki asfaltu. Tym razem łydki pracują mocniej niż nadgarstki. Mija nas jakieś pięć, może sześć aut na godzinę. Od czasu do czasu wyprzedzamy zagadkowe pojazdy kulające się swoim własnym rytmem. Hybrydy ciągników, kosiarek i kto wie czego jeszcze. Mijający nas mężczyźni, o twarzach przeoranych wiatrem z gór przeklętych, odprowadzają nasze stadko dwukołowych dziwolągów wzrokiem mędrców maluczkich. Srebrna nić drogi pętli się niemiłosiernie. Pod nami kanion białej rzeki. Za nami białe marmury gór Korab. Piękno złapane na gorącym uczynku. Który to już raz?

Rzadko pojawiają się tu domy. Czasem można dostrzec czerwone puzzle podziurawionych dachów. Albo pobielane ściany z czarną paszczą zamiast okien. Największa głupota człowieka – wojna – i tutaj zostawiła swoje lustrzane odbicia.

Upał, zmęczenie i niedobór wody uderzają do głowy. Ciało i umysł wchodzą w stan lepkiej, woskowatej nieważkości. Boję się, że za chwilę nie zauważę zakrętu i stoczę się kilkadziesiąt metrów w dół, tratując po drodze parę zagubionych kóz. Niechybnie musimy przechytrzyć żar wczesnego popołudnia i znaleźć jakieś skromne miejsce pomieszkiwania szlachetnego cienia. Rozglądam się metodycznie. Słońce przelewa się przez najmniejsze źdźbło trawy. Czuję jak nad górną wargą maleńkie krople potu łączą się w pary i spływają mi po brodzie. W pewnym momencie Wojtek zatrzymuje bez ostrzeżenia rower, omal nie wywołując rodzinnego karambolu. Zdaje się, że nadmiar słonecznego światła też wydrenował mu umysł.
-  Zwariowałeś?! Ledwo, że zdążyłam wyhamować. - ryczę mu prostu do ucha.
-  Zobacz na ten dom! - wydziera się do pałętających się po drodze pustkowi.
-  Możesz się do mnie odwrócić? - zniecierpliwieniem odreagowuje narastające wyczerpanie.
Wojtek stawia rower na nóżce, łapie mnie za głowę i kieruje ją w prawo, w stronę zanurzonego w rudych trawach wzgórza. Uśmiecham się po dziurki w nosie, dostrzegając zarys białej chałupki, obrośniętej gęstą siatką pokrzyw i dzikiego wina. Tuż za domem pętlą się karłowate ramiona starych jabłoni i śliw. W dziurę między czerwoną dachówką wczepił się korzeń brzozy. Jej blade, cienkie ramiona przeciągają się w stronę nieba, czerpiąc soki nie wiadomo z czego i nie wiadomo jak. Piękno, które stawia na opak prawa przyrody. Nie zastanawiamy się. W jednej chwili zeskakujemy z siodełek i turlamy się w stronę pokrzywowo – winnej tajemnicy.

Wilgotny cień więzi dziurę światła. Od dawno już tutaj chyba nikt nie mieszka. A jednak wydaje się jakby ktoś opuścił ten dom wczorajszej nocy. Na łóżkach drzemią poduchy w wypłowiałej pościeli. Przydeptany sandał łypie spod stołu znudzoną, zardzewiałą sprzączką. Obłupany kubek obrysowany jest obręczą niedopitej herbaty. Dryfują w niej martwe muchy i ćmy. Klimat trochę jak z niskobudżetowych horrorów. Albo z powieści Emily Brontë.

Zośkowo – Frankowa banda zaczyna już swoje eksploracje. Zaglądają do szafy. Smród spleśniałych ubrań przypomina im, że nie zawsze warto być wścibskim. Drewniany, ręcznie malowany, konik na biegunach wpada w macki Witkowych rozanielonych łapek. Mały wilczek sadowi się na nim natychmiast i zaczyna swoje akrobacje. Chichra się przy tym całym swoim kilkunastomiesięcznym ciałkiem. W pewnym momencie konik przeważa do przodu i rozentuzjazmowany kowboj zostaje jeźdźcem zrzuconym z siodła. Jakimś cudem udaje mi się złapać go w locie i kończy się to jedynie dużą porcją spanikowanego krzyku.

Przyglądam się temu pulsującemu życiu rzeczy, które na zawsze zostały świadkami czyjej straty i nie mogę już - nie chcę - powstrzymać swoich łez. Raz jeszcze potrząśnięty kalejdoskop pamięci przesuwa kolorowe szkiełka z ulicy Łagodnej. Z miejsca, które nazywaliśmy naszym. Domu, który nie jest już domem. Choć przecież zawsze nim pozostanie.

Postanawiamy rozbić namioty w starym sadzie, na tyłach zrujnowanej sadyby. Kilkadziesiąt metrów w dół płynie opatulona we mgły rzeka. Moglibyśmy się nad nią zatrzymać. Ale czasem jestem zbyt uparta, więc drałujemy po wodę tam i z powrotem. Góra – dół. Tej nocy, pomimo upiornego zmęczenia, nie mogę zmrużyć oka. Tysiące cykad rozpruwa ciszę w pył. Darmowy koncert miesza się z szelestem uśpionych oddechów małych i dużych szczęść. Wychodzę z namiotu. Delikatna pianka chłodu osiada na białych murach domu. Przesuwam ręką po wolno stygnących kamieniach. Chciałabym tę noc zmieścić w garści, upchać w kieszeń i zatrzymać na zawsze.


środa, 5 listopada 2014

CZEGO NIE ZDĄŻYŁAŚ ZROBIĆ PRZED SNEM?

Na swoim pierwszym spotkaniu autorskim (no nie, ale to brzmi....) pewna kobieta zapytała mnie czy piszę wiersze. Powiedziałam, że pisałam wieki temu. Odpowiedziała, że powinnam znów zacząć pisać. Dziś przerzucając jedną kupkę papierów na drugą znalazłam stary zeszyt do muzyki a w nim to:

CZEGO NIE ZDĄŻYŁAŚ ZROBIĆ PRZED SNEM?

? Zanurzyć twarz w ciszę Kilimandżaro
? Zrobić orła na dziewiczej płachcie śniegu, tak, by poczuć igiełki na policzkach
? Zobaczyć ptaka z lotu ptaka
? Powiedzieć to, co myślisz, tym, którym boisz się to powiedzieć
? Usiąść nocą w porośniętym gwiazdami ogrodzie
? Zaskoczyć błyskotliwą ripostą tych, którzy mają cię za nieszkodliwego dziwaka
? Wykąpać się nago w rzece i ogrzać rękami mężczyzny
? Kochać się na stole bilardowym, w samolocie, na skraju łąki w Beskidzie Niskim i kilku innych miejscach
? Tańczyć aż do obdartych stóp
? Pokazać jak bardzo kochasz, tym, którym pokazałaś to za mało
? Docenić każdy skrawek dnia

Rosjanom udało się zawrócić bieg rzeki. Ty możesz drążyć jedynie szczelinę. Każdym uderzeniem pulsującego mięśnia kruszysz w sobie szkło.


wtorek, 4 listopada 2014

HEMOFILIA

Kolejny fragment z serii retrospekcje. "Protezownia". Książka niedokończona. Czeka na swój czas. Wiem, że do niej wrócę, dokończę pisać i czuję, że może uda mi się ją wydać. Fragment jest niewielkim puzzlem z tekstu zatytułowanego "Hemofilia". Pisząc inspirowałam się prawdziwą osobą i wydarzeniami z nią związanymi, o których czytałam kilka lat temu. 

**

Obudził się, ale udawał, że śpi. Czekał aż wyjdzie. Potrzebował czasu by raz jeszcze zobaczyć jej piersi, brzuch, stopy z niewielkim tatuażem w kształcie trzech splatających się linii. Chciał raz jeszcze dotknąć tych stóp. Przejechać palcem wzdłuż linii kostki do kolana. Potem zanurzyć rękę w jej uda. Nie próbował wyjść poza tę chwilę. Wiedział, że nie jest dla niej niczym więcej niż łykiem mocnej kawy po nieprzespanej nocy. Wiedział, że musi stanąć na nogi. Była wątłym drzewem na piaszczystym, pooranym wiatrami wzgórzu. Potrzebowała go.

Wrósł w swoją samotność jak nieobcinany paznokieć w skórę. Taka samotność przecięta zbyt nagle, zbyt nieoczekiwanie, potrafi krwawić. Przez te wszystkie lata jego serce nabawiło się hemofilii. Trzymał je w precyzyjnie zbudowanej skorupie, która pękła przez kilka ruchów ust i bioder.

Kiedy odebrano mu „Okruch” znikł z miasta z linką w plecaku. Czuł, że odebrano mu wszystko z wyjątkiem możliwości śmierci. Tą jedną decyzję mógł podjąć sam. Świadomość wyboru zadziałała na niego jak pokusa. Chciał podarować sobie dramatyczny i niebanalny koniec. Pojechał w góry. Zatrzymał się nad niewielką rzeką, zdjął buty i zamoczył nogi w lodowatej wodzie. Przenikający ciało chłód wbijał się ostrymi krawędziami w jego nerwy. Czuł mocny, przeszywający ból. Realność tego bólu paradoksalnie zadziałała jak środek znieczulający. Nie czuł nic z wyjątkiem tego co działo się tu i teraz. Po jakimś czasie wyjął z wody czerwone, zmrożone nogi. Założył buty i zaczął iść.


piątek, 31 października 2014

RETROSPEKCJE

A to fragment książki, która wciąż czeka na światło dzienne. Zatytułowałam ją „Rzeka”. Pracowałam nad nią na strychu pewnego drewnianego domu naprzeciwko szpaleru młodych brzóz. Z tego miejsca został tylko zapach spalenizny i góry przepalonych śmieci. Książka jest układanką historii trzech osób. Dziś fragment o  Norbercie.

**

(...) Deszcz szeleści w jego myślach jak celofan zdjęty z wielkiego bukietu róż. Miarowy pomruk chłodzi rozognioną głowę. Pozwala wejść w samo patrzenie. W przedzmrok zmieniający soczystą zieleń w zieleń dojrzałych mchów. Powoli sączy się w zmrok. Nie zapala światła. Słucha ballad Cohena. Andrzej zostawił mu płyty i wino. Musi dokończyć projekt. Spędzi wieczór w towarzystwie komputera i energooszczędnych halogenów. Norbert nie martwi się tym zbytnio. Wszystko czego mu teraz potrzeba to muzyka i mrok.

Całe życie spędził sam na sam ze swoimi cieniami. Na początku nie było ich widać. Czasem pojawiało się przeczucie. Najczęściej gdy niebo przykrywało się granatem, z którego przebijał czarno- szary puch. Dostawał wtedy gęsiej skórki. Nie mogąc przytulić się do żadnych ciepłych ramion, tulił się do psa. Potajemnie odpinał go z łańcucha i zabierał do swojej dziupli na strychu. Kilka razy dostał za to niezłego łupnia. Ale nawet wtedy gdy mocno dostał w skórę, czuł, że ból jest tylko namiastką tego, co zmieścić może ciało.

Idąc na studia łudził się, że zdoła wszystko zmienić. Budząc się w ciasnym, piętrowym łóżku, w brudno kremowym pokoju z widokiem na labirynt innych, brudno kremowych pokoi, czuł zaciśniętą na gardle pętlę. Ciało poddawane codziennej obróbce strachu potrafi wykorzystać najmniejszą szczelinę, przez którą przesączy w siebie wolną przestrzeń. Norbert przemycił ją dzięki Canonowi z szerokokątnym obiektywem. Zobaczył świat w czarno – białych kadrach. Zajął się sklejaniem układanki. Tak poznał Filipa. Połączyła ich pasja i zalegająca głęboko w trzewiach tęsknota. Latem jeździli do Niemiec na saksy. Jesienią robili zdjęcia i rozmawiali o nasączonych mrokiem ciałach kobiet. Włóczyli się po knajpach i zarywali noce, zdając wszystkie egzaminy w pierwszym terminie. Kiedy pojawiła się ona, rozkołysała ich łódkę tak, ze omal nie utopili się na płyciźnie. Maleńka wysączyła pasję Filipa w kilku łykach. Zamknęła jego świat między swoimi udami. Namiętność potrafi skruszyć przyjaźń w kilku ruchach bioder.

Kiedy stracił Filipa myślał, że już nigdy nie znajdzie szczeliny, z której sączyć się będzie niezmącone cieniem światło. Nauczył się dostrzegać rzeczy drobne i niepozorne. Tworzył z nich mapę własnej przestrzeni. Zdołał w niej wymościć jamę. Wtedy pojawiła się Sonia. Jak rzeka przepłynęła przez jego czas, zabierając wszystko to, co zdołał w sobie oswoić. Dlaczego nie potrafił jej zatrzymać?(...)


wtorek, 28 października 2014

OKNO W POCIĄGU

Prawie listopadowa mgła natchnęła mnie by odkurzyć stare teksty. Zacznę od fragmentu Szklanej Szafy wydanej jako ebook przez wydawnictwo ebookowo. 

**
Jakub patrzył na gołębie przecinające białą płachtę nieba. Widział cienie ścigające się ze światłem. Zobaczył kontur. Światło złapane w miedzi. Kosmyk na oczach. Usiadła. Naprzeciw. Nie mógł przestać udawać. Patrzyła przez okno. Widział kontur. Światło złapane w miedzi. Kosmyk na oczach. Odwrócił się nagle. Zatrzymał jej wzrok.
Jest jak mgła. Pomyślał o rzece tuż po świcie. Chciał usłyszeć jej głos. Czuł że jest zwinięta w kilkadziesiąt warstw. Podejrzewał, że ma zimne ręce. Miała zniszczoną skórzaną walizkę. Kątem oka zobaczył kartkę z nazwiskiem. Calypso. To chyba imię? Nic więcej. Bez adresu. Chciał usłyszeć jej głos.
- Mógłby mi pan pomóc z tą walizką? Proszę pana, mógłby pan. - przerwała jego myśli prawie szeptem.
Jakub wytarł dłonie o spodnie. Były spocone i ciepłe. Przerzucił walizę i poczuł jej zapach. Zapach rzeki i czegoś jeszcze.
- To pani imię Calypso. - spytał. Nigdy takiego nie spotkałem.- ich oczy zderzyły się z czubkami ich butów.
- Imię jest historią. - spojrzała mu w oczy i prawie natychmiast odwróciła wzrok. -  Moja historia to zapominanie. Bezskuteczne niestety.
- O czym chce pani zapomnieć?
- Chcę po prostu nie pamiętać.
- O kim?
Milczała. Usiadł. Wyciągnął gazetę. Nie przeczytał nawet jednego zdania.
- Dokąd pani jedzie? - wymamrotał
- Zaraz wysiadam. - pochyliła się lekko w jego stronę i uniosła kąciki ust. Tym razem poczuł zapach cynamonu.
- Ja też wysiadam. - zawahał się. -  Ma pani chwilę czasu? Chciałbym pokazać pani jedno miejsce. 
- Mam ochotę na kawę. Czy można ją kupić nad rzeką?
- Możemy kupić w Warsie w plastikowych kubkach. Są teraz dużo lepsze. Już nie parzą.
- OK. Nie lubię gorącej kawy.
Wstała. Spojrzała w lustro. Prawie natychmiast odwróciła wzrok. Jakub pomyślał o jej piersiach. Były wielkości jabłka. Przypomniał sobie dźwięk miażdżonego zębami miąższu. Była dość niska. Wyobraził sobie, że śpi zwinięta w kulkę jak kot.
- Pomogę pani z tą walizą.
- Nie trzeba. Nie ma tam nic o co warto się troszczyć.
- Nie troszczę się o walizkę, tylko o panią.
Uśmiechnęła się. Ćwierćnutą.
Kim był ten człowiek? Przypominał jej postać z niemego filmu. Nie mogła rozpoznać jego zapachu. Nie umiała go nazwać. Tak jak nie umiała nazwać barwy jego głosu. Widziała siebie i jego oczami widza w kinie. Wyglądali pociesznie. Z kubkami kawy. Starą walizką. Nieśmiałością. Skrywanym zachwytem. W tym mieście nie było jej śladów. Szła powoli oglądając drzewa. Nie zwracała uwagi na czerwone światła. Na ulicy złapał ją za rękę.



piątek, 24 października 2014

WIĘZI ŚWIATŁO KAWAŁKAMI CIENIA

Jadąc pociągiem ukrywasz się w szczelinie czasu. Sączy się przez nią światło, w którym widzisz obrazy bliskie lecz zupełnie nowe. No właśnie. Obrazy. Patrzę na opatulone kożuchem chmur drzewa i widzę miasto, a w nim Jakuba. Kim jest?

Jakub jest aniołem. To nie jest jego miejsce ani jego czas. A jednak przyplątał się tutaj. Siedzi na ławce i pozwala by jego nierealne ciało nasiąkało mgłą i deszczem. Myśli o słońcu. Chciałby poczuć rozgrzaną skórę. Nasycić się tym co niedostępne. Dotykiem. Smakiem. Bólem. Jest mistrzem wyobraźni. Kocha tak, jak nikt inny. A przecież nie pokochał nikogo. Żadnych dłoni. Żadnego imienia. Tylko niema wola. Napięte skrzydła ukryte pod łopatkami.

W kałuży pod nogami Jakuba taplają się już żaby. Ale on uparcie siedzi dalej. Marzy o słońcu. Pragnie go tak jak kobietę, której nigdy nie posiadł. Albo zapach, którego nigdy nie umiał poczuć. Patrzy na ulice. Na walające się śmieci. Rozkładające się resztki spojrzeń. Mrówki żyjące w szparach pomiędzy płytami chodnika. Wyobraża sobie odór. Nawet ten zapach mógłby być droższy niż jego brak.
Jakub wpada w nałóg. Każdego ranka siada na ławce. Słucha rozmów. Jeśli to możliwe, wybiera zawsze osłonecznione miejsce. Wyobraża sobie soczystość. I giętkość.

Pewnego dnia siada obok niego kobieta. Ma cienkie palce. Półprzeźroczystą skórę .Na skroni przebijają się przez nią niebieskie żyły. Jej włosy są koloru ognia. Wpuszcza w nie rój pszczół.

Kobieta odchodzi. Jakub zostaje na ławce. Pragnie teraz tylko jednego. Chce przecisnąć się przez jej granicę. Postanawia oddać własną nieśmiertelność za jeden dotyk jej cienkich palców. Każdego dnia siada w tym samym miejscu. Czeka. Więzi światło kawałkami cienia.


środa, 8 października 2014

NIE UPIEKŁAM CHLEBA

 Leżałam na sofie z głową utkwioną na chuderlawym torsie męża. Wcierałam smarki w jego koszulkę. Tym razem cierpliwie pozwalał by jego ubranie wchłonęło wilgoć z moich policzków. Rozmawialiśmy o lęku. O tym podstępnym tyranie, który zawsze podcinał nam kolana na krok przed dotarciem do mety. Zastanawiałam się kiedy ostatnio czułam to wyjałowione z trosk poczucie niekończących się możliwości. Tak. To było na pewno przed pożarem. Pamiętam jeden ze spacerów w lesie. Padało. Zdjęłam bluzkę i pozwoliłam by deszcz dotkliwie dotykał mojego ciała. Chłód był jak ogłuszająca muzyka, która przerwana nagle uderza obuchem w głowę. Trzęsły mi się kolana, a ja gapiłam się w niebo. Czułam, że jestem częścią tego miejsca. Tych drzew, tego deszczu, tych liści pod stopami.


Kilka dni temu odwiedziłam ze swoim rodzinnym ludkiem byłą sąsiadkę. Poszliśmy w tamto miejsce. W stronę brzozowego zagajnika. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Jadąc autem od razu włączyliśmy muzykę. Wieczorem siedziałam po ciemku przy kuchennym stole. Dzieciaczki nie domagały się kolejnej porcji czytania, gdy przytuliłam je na dobranoc. Mąż zanurkował w salonowej sofie, ale nie włączył komputera. Zawahałam się, lecz podeszłam do niego. Wtuliłam się w milczące ciepło znajomego mi ciała. Nie powiedziałam mu o tym, ale zastanawiałam się dlaczego od pożaru naszego domu ani razu nie upiekłam chleba.  

wtorek, 23 września 2014

MĘŻCZYZNA Z SAKSOFONEM



Wychodzi po omacku. Pośpiesznie. Jest jak spłoszony zwierz, którego zapach człowieka wygnał z ciepłej, rozkosznej kryjówki. Bliskość, nawet ta mikroskopijna i połknięta w zdumieniu, staje się ryzykiem ponad jego siły. Co właściwie ma do stracenia? Nieoczekiwaną starość? Święty spokój? Amputował kilkadziesiąt lat swojego życia. Przeżył. Czy boi się, że ktoś będzie próbował dorobić mu protezę?

Kiedy gra, stojąc na ulicy po kilkanaście godzin dziennie, czuje, że bliskość można wyłowić w jednym spojrzeniu. Mijający go ludzie mrożą go swoją nieobecnością, odwracają wzrok. Wśród tłumu zawsze jednak pojawia się ktoś, kto potrafi jednym gestem roztopić w nim cały lód. Są tacy, którzy przychodzą codziennie. Bywa, że wrzucą do puszki więcej niż mógłby oczekiwać. Rozumie, że nie może ich zawieść. Wie, że nie jest świętym.


Pewnego dnia mężczyzna kupuje garnitur i walizkę. Postanawia wyjechać. Ma dość tutejszej zimy i byle jakich promocji w biedronce. Jego miejsce na ulicy szybko zajmuje bezdomny z pudełkiem po margarynie. Mężczyzna jedzie pociągiem, ściskając w ręku pusty futerał po saksofonie. Słyszał historie ludzi, którym amputowano nogi i którzy czuli chłód i gorąco w pozbawionych ciała kończynach. Nie wierzył w nie. Dopiero teraz, pozbawiony kawałka serca rozumienie czym jest siła ludzkiej pamięci.  

czwartek, 11 września 2014

PASAŻER NA GAPĘ

Obudziłam się popielato – różowym świtem i zobaczyłam, że skończyło się lato. Zegar świrował od samego rana. Dostał palpitacji mechanizmu zębatego i przyspieszał z minuty na minutę. Kawę musiałam wypić na stojąco. Nie zdążyłam pocałować w pięty śpiącego jeszcze Wilczka. Nie odgarnęłam z czoła włosów małej Filozofki. Zamiast patrzeć jak wrony zrywają się z wierzchołków topoli, umalowałam usta i założyłam niewygodne buty. Zbiegłam po schodach i otworzyłam bramę do obcego świata. W tej samej chwili poczułam jak sztywnieje mi kark. Ciało zmieniło się w gorset. Zbyt ciasny by móc swobodnie oddychać. Dźwięki rozsypały się w ostrza i wbiły w moje ramiona. Odruchowo przyspieszyłam kroku, próbując wyrwać się z osaczającej mnie przestrzeni. Ale ona zaczęła się kurczyć. Czułam jak mnie zasysa. 
Siedem razy przełykałam ślinę, próbując wydobyć z siebie swój własny głos. Kiedy w końcu mi się udało, pomyślałam, że chyba lepiej będzie pomilczeć. Tu każdy mówił dużo i głośno, ale prawie nikt nikogo nie słuchał. Usiadłam na zielonym krześle. (Ładnie kontrastowało z moją granatową marynarką). Nie mając pomysłu czym zająć ręce, otworzyłam torebkę. Po jej krawędzi wędrował pomarańczowy żuczek. Pasażer na gapę. W jaki sposób przemycił się do tego świata? Otworzyłam dłoń i pozwoliłam mu przechadzać się ścieżkami moich linii papilarnych. Poruszał się dość niezgrabnie i bardzo powoli. Zatrzymywał się. Unosił czułka. Co chwilę zawracał. Uśmiechnęłam się na myśl, że wreszcie znalazłam bliską mi istotę.  

piątek, 22 sierpnia 2014

POMIĘDZY


Koniec lata przypomina mi, że moja codzienność często balansuje pomiędzy dwoma stanami: przesytu i niedosytu. Oba wywołują smutek, choć przecież z zupełnie różnych powodów.
Chcesz przykład? Proszę bardzo.
Jest początek lata. Chłonę każdy kęs słońca. Unurzane żarem ciało oddaję w ręce wody. Wypływam na środek jeziora. Najpierw żabką, potem grzbietem tak by oglądać ścigające mnie chmury. Nie zatrzymuję się dopóki nie dotrę na drugi brzeg. Wychodzę na trzęsących się nogach. Endorfinowy koktajl uderza mi do głowy. Chwilę później gnam na rowerze w koszulce mokrej od niewykręconych włosów. Wrzeszczę razem z rodzinnym ludkiem wygłupiołowe piosenki. Połykamy obiad i znów cała naprzód. Tym razem w tereny chaszczolubne. Brniemy po pas w wybujałych miętach, tudzież pokrzywach. Wracając zahaczamy o sklepik „Galicja” i uzbrajamy się w cztery otoczone lodami patyki. Klejąco – sennie siadamy na schodach. Żar robi nas w bambuku i wciska się w znaleziony skrawek cienia. Czekamy na wieczór.
Następnego dni zapał jakby mniejszy. Niebo jest zbyt błękitne. Słońce zbyt natrętne. Woda w jeziorze pachnie jakoś inaczej. Chaszcze robią się zbyt drapieżne. Lody są zdecydowanie za mało zimne. Wieczór przychodzi jakoś zbyt późno. Nie bardzo chce się na niego czekać. Kolejnego dnia jest jeszcze gorzej. Zmieniamy się w muchy w smole. Ledwie podnosimy kończyny. Wieczór kończy się karczemną awanturą. Przesyt śmieje się swoimi świńskimi oczkami i klepie się się po opasłym brzuchu.
Aż w końcu przychodzi burza.
Ogromne, ciepłe krople natychmiast zalewają taras, zbyt wybujałą trawę i okropnie nudny ogrodowy basenik. I nagle trach! Brzuszysko przesytu pęka, zalewając nas tsunami burzowego szaleństwa. Okropnie nudny ogrodowy basenik zmienia się nagle w aquaparkowe eldorado. Wskakujemy do wody w ubraniach. Deszcz robi się jeszcze cieplejszy. Lody są idealnie lodowate. A jednak... Wieczór wpada znienacka. Zbyt szybko. Nie zdążyliśmy wyspać z siebie nawet połowy zapasów nagromadzonego szaleństwa.
Kolejnego dnia jednak znowu pada. Tym razem nikt nie wskakuje do baseniku. Ani nago ani w ubraniach. Na lody też nikt dziwnie nie ma ochoty. Na środku dziurawej drogi, w błotnej kałuży moczy nogi wiadomo kto.

Przesyt nie może istnieć bez niedosytu. Ten drugi zawsze przychodzi znienacka. Pewnego dnia budzisz się i zauważasz, że skończyło się lato. Tęsknisz za żarem, który tak dotkliwie pieścił twoje plecy i ramiona. Brakuje ci deszczowych dni, po których powietrze pachniało ozonem tak intensywnie, że brakowało ci tchu. Bose stopy robią się lodowate, a ty uparcie nie zakładasz skarpet. Jesz śniadanie na tarasie bez męża i dzieci. Nikt nie ma ochoty marznąć zaraz po wyjściu z łóżka. Wieczorem jednak po raz pierwszy od kilku tygodni zakładasz piżamę. I zamiast obejrzeć jakiś film, po ciemku obejmujesz kubek herbaty i milczysz.  

czwartek, 7 sierpnia 2014

PRANIE

Lubię wieszać pranie w ogrodzie. Zwłaszcza latem. Tak jak dziś z samego rana.
Domowy ludek otulony pierzyną snów odsypia wczorajsze nocne rozmowy z sową. Biorę wiaderko pełne mokrej bielizny i idę na bosaka pod śliwę. Sznurek łączy węgierkę z sosną. Pod nogami wyczuwam kujące szyszki i wilgotne zielone śliwki zrzucone lekkomyślnym gestem wiatru. Trawa jest chłodna. Mokre od rosy zielone futro tętni lilipucim życiem. Trzeba uważać na wyłażące z cienia ślimaki i pszczoły zanurzone w kwiatach koniczyny. Stawiam kroki ostrożnie, obserwując jak kolorowe płachty bawełny poddają się subtelnym ruchom powietrza. Nie spieszy mi się.

Wracam do domu. Robię kawę. Lubię wypić ją sama. Na tarasie. Siadam na nagrzanym słońcem fotelu. Obejmuję biały, wielgachny kubek. Najpierw wypijam zapach. Potem kształt porcelanowego ucha. Na końcu smak. Patrzę jak moja zielona tunika tańczy z granatową koszulą męża. Potem oglądam balet żółtej sukienki czteroletniej filozofki. Nie pozwalam by myśli osaczyły mnie swoim marnym widokiem na przyszłość. Powoli piję napar chwili. Odkładam kubek dopiero gdy słyszę pierwsze tupoty małych stóp.  

niedziela, 3 sierpnia 2014

52 tygodnie już w księgarniach

(...) Zamawiam filiżankę. Chwilę później znikam, przeciskając się przez jej porcelanowe ucho jak Alicja
po schrupaniu zaczarowanego ciasteczka. Znika też nadmuchany dwutlenkiem węgla balon miasta, znikają studenci podtykający mi pod nos swoje wymamłane indeksy. Z oparów kardamonowej kawy wynurza się dziwna maszyneria. Jest niezbyt duża i trudno określić jej kolor. Ale zapach ma piorunujący. Maszyna wdmuchuje mnie na strome, wąskie schody i pcha w stronę otwartych drzwi. Uchylam skrzypiące wrota i zanurzam się w ciasne, po brzegi upchane wspomnieniami
mieszkanie zapachów. W potężnej gęstwinie szukam tych, które są moje.
Zapach rzeki wczesnym sierpniowym wieczorem. Mulisto-piaszczysty, zmieszany z dziką maciejką, przesuszonym rumiankiem i świeżo zakwitłą nawłocią.
Zapach maleńkiej połemkowskiej cerkwi. Wilgotne drewno nasączone upałem pobliskiej łąki.
Zapach czekoladowych kulek do kąpieli z mydlarni na Brackiej, zmieniających ciało w przysmak.
Zapach rozgryzanej z trzaskiem szarej renety, zmieszany z zapachem cynamonu z najwyższej szuflady babcinego kredensu.
Zapach pierwszej czekolady jaśminowej wypitej u Wedla, gdzieś na skraju zimy i wiosny.
Zapach imbiru, którego korzeń przypominał najstarszego z trolli o twarzy tunezyjskiej królowej z obrazu Quentina Massysa.
Zapach farby drukarskiej. (Najdłużej zachował się na reprodukcjach włoskich renesansowych obrazów, najkrócej na wierszach Emily Dickinson).
Zapach dwóch nagich ciał w czerwcu, niedaleko świtu.
Pusta filiżanka bezczelnie łypie okiem, przypominając, że po drugiej stronie miasta czeka na mnie wygłodniały rodzinny ludek.Wsiadam na rower.(...) 

To fragment książki mojego autorstwa, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia. Jeśli masz ochotę zatrzymać się i podarować sobie co nieco lektury,  zapraszam do księgarni. 

52 tygodnie to historia zwykłej kobiety, która postanawia zawalczyć o zmianę jakości swojego życia i aby to osiągnąć podejmuje dość przewrotny plan, w którym można znaleźć co nieco minimalizmu, muzyki, zapachów, gotowania, medytacji, freeganizmu, wolentariatu, seksu, handmejdu, samotnych wędrówek, couchsurfingu, konfrontacji z rodziną, łamania stereotypów, chodzenia na bosaka, malowania, włażenia na drzewa, obalania mitów i przede wszystkim mnóstwo inspiracji, sporo humoru i odrobinę poezji. Jeśli chcesz poczytać o niej coś więcej, zajrzyj na https://www.facebook.com/52tygodnie


środa, 25 czerwca 2014

ZAMIAST

Zaczyna się od niepozornego ruchu. Zamiast jak zwykle nastawić płytę Cohena włączam przypadkową stację radiową. Coś mruczy. Przekręcam gałkę w prawo. Do końca. W powietrzu drga i odbija się od szyb portugalskie fado. Jakby znajome, ale nic mi się nie przypomina. Słucham w napięciu. Zamiast skręcić w lewo, jadę dalej prosto.
Zamiast pchać przed sobą koszyk na parkingu przed Biedronką, pcham drzwi niewielkiej kawiarenki uczepionej skrawka zakurzonej zieleni. Siadam przy stoliku. Zamiast poprosić o kawę, zamawiam miętę z limonką. Zamiast jak zawsze zrobić przegląd kinowy odbijającej się w oknie ulicy, otwieram leżącą obok gazetę. Po krótkim skanie gałki oczne zatrzymują się na wytłuszczonym napisie: Góry Kardamonowe. Wystawa fotografii.
Zamiast wracać do domu, zaglądam do galerii. Kambodżańskie krajobrazy odcedzają chwilę z czasu. Zamiast spędzić tu kilka minut, wsiąkam na półtorej godziny. Rodzinny ludek wrócił już pewnie do domu. Nic to, przeżyją jeszcze kilka zmian zegarowej tarczy beze mnie. Zamiast włączyć swój tajny silnik odrzutowy, gapię się na gołębie. Zamiast czuć się winna, pozwalam by myśli pęczniały radością.
Zatrzymuję się przed budką z lodami i kupuję trzy gałki. Zamiast jagodowych, wybieram pistacjowe. Siadam na murku i zlizuję z brody zieloną lepkość. Spod bramy kościoła wpatruje się we mnie para miodowych oczu. Chwilę później podchodzi do mnie mała, tyczkowata, cygańska piękność. Zamiast odwrócić głowę i wstać, zapraszam ją do budki. Wybiera czekoladowe z polewą. Siadamy razem. Dziewczynka dynda brudnymi nogami. Dołączam do dyndania.
Odrobinę czasoprzestrzeni dalej otwieram drzwi domu. Większe i mniejsze stwory natychmiast zawisają mi na szyi. Siadam na progu pozwalając im trochę powisieć. Zamiast robić obiad wspólnie kroimy pomidory i cebulę od sąsiadki. Dodajemy wygrzebane to i owo i szykujemy sałatkę. Małe brzuchy nadal świecą pustką. Zamiast wyć z głodu, pieczemy bułki. Zamiast nudzić się, czekając przed piekarnikiem, włazimy na czereśnie. Zbieramy ostatki niezjedzone przez szpaki. Nadają się idealnie na konkurs w strzelaniu pestkami.

Wieczorem, zamiast wiązać sadło na sofie, zabieram psa i gnamy nad rzekę. Połykam hausty powietrza nasyconego zapachem mew i ostatnich białych pióropuszy czarnego bzu. Do jasnej anieli – jutro też nie idę na zakupy!

wtorek, 17 czerwca 2014

BOSE CZUJE WIĘCEJ

Stopy – arcyczułe narzędzia przez cztery piąte życia wepchnięte są w pokrowce butów i pantofli. Postanawiam je uwolnić. Codziennie będę uczyć je miękkich traw, wilgotnej ziemi, balsamicznie zimnej posadzki w korytarzu, skrzypiących, ciepłych desek w sypialni, maleńkich, ostrzałek żwiru na znajomych ścieżkach, gładkiego asfaltu w drodze do warzywniaka.
Postdeszczowy, ciepły środowy przedpołudnik. Pracę zaczynam dziś w samo południe. Biorę Borysa i gnamy na bosaka nad rzekę. Ledwie wylany deszcz wykurzył ludziska w stronę ciepłych łapci i kubków z kawą. Podwinęłam nogawki spodni i plaskam w chodnikowych lilipucich kałużach (w końcu jakie kałuże mogą zrobić się od lilipuciego deszczu). Chłód wlewający się w stopy nasyca ciało energią. Biegniemy po mokrych trawach, poznając nieznane wcześniej faktury. Kująca stopy ścieżka pobudza mózg do nowych połączeń. Ucząc się kamykowych uników, przeskakuję w stronę niewielkiego lasku. Łaskocząca iglasta posadzka zachęca stopy do dalszych poszukiwań. Odkrywam mech. Ucztę dla stóp. Jest nasiąknięty wilgocią. A mimo tego wcale nie jest zimny. Ma w swojej fakturze wplątane włókna rozkoszy.
W domu odkrywam zaskakujący fakt. Moje stopy wcale nie są brudne. Umyła je mokra trawa w ogrodzie. Zastanawia mnie dlaczego wcześniej tak rzadko pozwalałam sobie na tak prostą przyjemność. Dlaczego? Latami słyszałam powtarzane jak mantrę słowa mamy: „Nie chodź na boso bo się przeziębisz”. Pamiętam jak bardzo to zdanie działało mi na nerwy. A jednak niechciane schematy potrafią wczepić się w człowieka jak kleszcz. Wykręcam główkę kleszcza z zapałem. Biegnę na bosaka po ogrodową natkę i szykuję pomidorówkę. W międzyczasie wygooglowuję co inni mają do powiedzenia na temat chodzenia na boso. Trafiam na cytat z Hipokratesa: „najlepsze buty to żadne buty.” Czytam do niego komentarz: Natura nie przewidziała dla nas butów. Na stopach umieściła receptory wszystkich narządów wewnętrznych. Pobudzanie ich w sposób naturalny poprzez chodzenie na bosaka jest najlepszym masażem dla tych punktów. Jest to potężny element leczniczy, jeden z najważniejszych i niezbędny, jeśli chcemy żyć w pełnym zdrowiu. Chodząc na bosaka nie tylko masujemy nasze punkty akupunkturowe, ale także mamy bliski kontakt z Ziemią, co pozwala nam czerpać energię bezpośrednio z Ziemi, a także utrzymać właściwą polaryzację ciała.

Po mieście buszuje halny. Cała wilgoć wsiąkła w poły jego płaszcza. Słońce osusza asfalt i kamyki. Stopy mruczą jak napęczniały ciepłem kot. Wracam z pracy z granatowymi balerinami w ręku. Ten i ów spogląda ukradkiem, od czasu do czasu sypiąc garstkę uśmiechu lub kpiny. Uczę się chodzić uważnie. Chłodne jeszcze płytki chodnika zmieniają moje stopy w detektor materiałów i faktur. Naostrzone jak ołówki zmysły rysują mapę nieznanych lądów. Zaiste. Bose czuje więcej.  
Ten wpis jest fragmentem mojej książki 52 tygodnie, która w lipcu ukaże się na półkach księgarń. 

sobota, 7 czerwca 2014

JAK POTRAKTOWAŁAM BALON SERIĄ Z KAŁASZNIKOWA


Moim najgorszym wynikiem synoptycznym są słabe opady deszczu. Niby pada a jakby nie pada. W takie dni lepiej się ode mnie trzymać z daleka. Chcesz przykład? Proszę bardzo. Myszowate sobotnie przedpołudnie. Tkwię skoszarowana w niewielkiej kuchni. Mąż ma pecha i tkwi razem ze mną. Szykujemy obiad. Dwa przywiązane sznurkiem do stołu balony nadmuchane skompresowaną frustracją. Za chwilę byle głupota przyniesie wybuch. Nie mylę się. Jednak choć jestem na to przygotowana, nie umiem odeprzeć w sobie przemożnej pokusy by się na kimś wyżyć. Mąż obiera marchewkę do zupy. Gdy kończy swoim zwyczajem porzuca obierki na stole. Nie bawiąc się z zdroworozsądkowe myślenie robię mu nieprzyzwoitą awanturę. Tym razem jednak zamiast podjąć wyzwanie, mężowski balonik wysupłuje się z węzła zabiera kluczyki od auta i zatrzaskuje drzwi.

Stoję gapiąc się w okno. Wielka, tłusta mucha przecina swoim bzyczeniem wiszący nade mną obłok ciszy. Porywam gazetę i zaczynam wściekle walić po szybach. Po kilku ostrych uderzeniach budzi się niedospany jeszcze synek, a mucha sfruwa do salonu. Skradam się do wózka, stworek, ku mojemu zdziwieniu wcale nie jest niedospany. Leży sobie z uśmieszkiem zawisłym na pyzatych policzkach i w skupieniu próbuje złapać spacerującą po nim muchę. Siadam na fotelu i przyglądałam mu się z ukrycia. Skończył dopiero trzynaście miesięcy a tyle mogę się od niego nauczyć. Wracam do kuchni. Zbierałam obierki i wyrzucam je do kompostowego wiaderka.

Jem obiad z dziećmi i balonem ukrytym w połach swetra. Nabuzowany radością życia rodzinny ludek chichra się nie wiadomo z czego. Mogłabym z przyzwyczajenia zmarszczyć brwi i warknąć. Postanawiam jednak wyskoczyć z małą wizytą na drugą stronę lustra. Kiedy docieram na miejsce zderzam się ze zdyszanym Kapelusznikiem. Wybałusza i tak wyłażące już z orbit oczy i trzy razy porusza zabawnie nosem. Wybucham śmiechem. Strzelam na oślep kałasznikową śmiechową serią. Przebijam swój balon. Za oknem z gęstego futra chmur wyłażą anemiczne promienie słońca.

sobota, 31 maja 2014

DESZCZ RAZ JESZCZE PRZYPOMNIAŁ MI ŻE ŻYJĘ


Zaparzyłam esencję chwili. Stoję nad czajniczkiem czasu i boję się nalać wody do filiżanki. To co najważniejsze, najbardziej zmieszane z pulsującym w niebieskich żyłach gejzerem krwi jest tylko drobinką. Zwykłe, proste szczęście ledwie trąca zmysły. Można nie poczuć. Nie zauważyć. Wleźć na piękno i zgnieść drobinę jak mrówkę. Można przejść obok ze wzrokiem utkwionym na czubku swoich palców. Czasem jednak jest to przeczucie. Ten blik światła, który każe się zatrzymać.


Przecinałam dziś zielone futro półzmierzchowej, obrośniętej zielskiem szutrowej drogi. Trawy sięgały mi ud. Bzyczało. Kumkało. Ćwierkoliło. W pewnej chwili poczułam uderzenie wielkiej srebrnej kropli. Potem drugiej, trzeciej, trzydziestej siódmej. Deszcz nakłuwał policzki, kark i lekkomyślnie nieodziane ramiona. Zatrzymałam się i pozwoliłam by krople łączyły się w pary i spływały koniuszkami włosów na plecy, piersi i brzuch. Poczułam zimno ale nie mogłam oderwać nóg by wyrwać się tej chwili. Zaiste. Deszcz raz jeszcze przypomniał mi, że żyję.  

poniedziałek, 19 maja 2014

CZYM JEST MAGIA?

 Z samego rana czteroletnia filozofka wskoczyła do mojego łóżka i spytała: „Czym jest magia?” Nie umiałam nic mądrego wymyślić więc szybko zabrałam się za poranne przytulanka, ziewanie, gonitwę ze skarpetkami i z grzebieniem, popijanie kawy po łyczku i zostawianie kubka gdzie popadnie, opowieści o moim permanentnym niewyspaniu, ukradkowe przedśniadaniowe podczytywanie, zaszywanie się w łazience, tudzież szykowanie owsianki i wysłuchiwanie, że wolałoby się płatki najlepiej z podwójną porcją cukru.

Gdy filozofka wskoczyła na hulajnogę i pognała do przedszkola, jej poranne pytanie zaczęło robić w mojej głowie dziwne wygibasy. Rozpychało się i przeganiało inne myśli, gapiło się w seledynowych liściach brzozy, mrugało kursorem w laptopie, majtało nogami w nieposolonej zupie. I tak całą bożą dniówkę. Wieczorem oddałam filozofkę w ramiona taty. Uśpiła go skutecznie po kilku stronach lektury. I dalejże snuć swoje własne bajki.

Nie miałam wyjścia. Wskoczyłam na rower. Słońce właśnie oddawało się radosnej twórczości w nieboskłonach. Czerwień mieszała się z bladym lawendowym, pochłaniając resztki błękitu wypluwała dojrzałe granatowe szarości. Pochyliłam czoło i zobaczyłam ogromny kawał zielonego futra. Z samego środka niedojrzałego, chuchrowatego zboża wystartował tuż przed moimi kołami jakiś zakochany bażant. Popikował w górę i nagle eureka. Jedna myśl.

Magia zawsze jest zwykłością. Zwykłością przeobrażoną. Przez świt. Przez wieczór. Przez tabor wierzb przetykany ażurowym światłem sączącym się przez gąbczaste szpary cumulusów. Przez wiatr nurkujący w wysokich trawach. I wiatr uczepiony cienkich palców brzóz. Przez jedno słowo wyszeptane znienacka prosto do ucha. Przez dotyk wilgotnej ziemi, który zmienia bose stopy w arcyczułe narzędzia. Przez jeden łyk kawy z kardamonem i kostką muzyki na samym czubku języka.