czwartek, 13 listopada 2014

UPCHAĆ NOC W KIESZEŃ

Ostatnio zdarza mi się za dużo myśleć, co nie do końca przekłada się na pisanie. Dlatego co jakiś czas próbuję robić  małe ćwiczenia wyłączania umysłu. Kilka chwil i resetujesz się by znów podjąć kolejną próbę. Dziś się udało. Pomyślałam, że podzielę się kawałkiem tekstu nad którym teraz pracuje (duuużo jeszcze przede mną) Ale mam zarys i pierwsze sto stron. Nowa książka. Jeśli ktoś czytał "52 tygodnie" to z łatwością pozna, że są to dalsze losy Majki i jej rodziny.

A oto fragment:

Upchać noc w kieszeń

Kierujemy się na zachód. Drogą przez Pule w stronę Czarnogóry. Zgrabnie omijamy autostradę i ładujemy w mięśnie wzdłuż cienkiej tasiemki asfaltu. Tym razem łydki pracują mocniej niż nadgarstki. Mija nas jakieś pięć, może sześć aut na godzinę. Od czasu do czasu wyprzedzamy zagadkowe pojazdy kulające się swoim własnym rytmem. Hybrydy ciągników, kosiarek i kto wie czego jeszcze. Mijający nas mężczyźni, o twarzach przeoranych wiatrem z gór przeklętych, odprowadzają nasze stadko dwukołowych dziwolągów wzrokiem mędrców maluczkich. Srebrna nić drogi pętli się niemiłosiernie. Pod nami kanion białej rzeki. Za nami białe marmury gór Korab. Piękno złapane na gorącym uczynku. Który to już raz?

Rzadko pojawiają się tu domy. Czasem można dostrzec czerwone puzzle podziurawionych dachów. Albo pobielane ściany z czarną paszczą zamiast okien. Największa głupota człowieka – wojna – i tutaj zostawiła swoje lustrzane odbicia.

Upał, zmęczenie i niedobór wody uderzają do głowy. Ciało i umysł wchodzą w stan lepkiej, woskowatej nieważkości. Boję się, że za chwilę nie zauważę zakrętu i stoczę się kilkadziesiąt metrów w dół, tratując po drodze parę zagubionych kóz. Niechybnie musimy przechytrzyć żar wczesnego popołudnia i znaleźć jakieś skromne miejsce pomieszkiwania szlachetnego cienia. Rozglądam się metodycznie. Słońce przelewa się przez najmniejsze źdźbło trawy. Czuję jak nad górną wargą maleńkie krople potu łączą się w pary i spływają mi po brodzie. W pewnym momencie Wojtek zatrzymuje bez ostrzeżenia rower, omal nie wywołując rodzinnego karambolu. Zdaje się, że nadmiar słonecznego światła też wydrenował mu umysł.
-  Zwariowałeś?! Ledwo, że zdążyłam wyhamować. - ryczę mu prostu do ucha.
-  Zobacz na ten dom! - wydziera się do pałętających się po drodze pustkowi.
-  Możesz się do mnie odwrócić? - zniecierpliwieniem odreagowuje narastające wyczerpanie.
Wojtek stawia rower na nóżce, łapie mnie za głowę i kieruje ją w prawo, w stronę zanurzonego w rudych trawach wzgórza. Uśmiecham się po dziurki w nosie, dostrzegając zarys białej chałupki, obrośniętej gęstą siatką pokrzyw i dzikiego wina. Tuż za domem pętlą się karłowate ramiona starych jabłoni i śliw. W dziurę między czerwoną dachówką wczepił się korzeń brzozy. Jej blade, cienkie ramiona przeciągają się w stronę nieba, czerpiąc soki nie wiadomo z czego i nie wiadomo jak. Piękno, które stawia na opak prawa przyrody. Nie zastanawiamy się. W jednej chwili zeskakujemy z siodełek i turlamy się w stronę pokrzywowo – winnej tajemnicy.

Wilgotny cień więzi dziurę światła. Od dawno już tutaj chyba nikt nie mieszka. A jednak wydaje się jakby ktoś opuścił ten dom wczorajszej nocy. Na łóżkach drzemią poduchy w wypłowiałej pościeli. Przydeptany sandał łypie spod stołu znudzoną, zardzewiałą sprzączką. Obłupany kubek obrysowany jest obręczą niedopitej herbaty. Dryfują w niej martwe muchy i ćmy. Klimat trochę jak z niskobudżetowych horrorów. Albo z powieści Emily Brontë.

Zośkowo – Frankowa banda zaczyna już swoje eksploracje. Zaglądają do szafy. Smród spleśniałych ubrań przypomina im, że nie zawsze warto być wścibskim. Drewniany, ręcznie malowany, konik na biegunach wpada w macki Witkowych rozanielonych łapek. Mały wilczek sadowi się na nim natychmiast i zaczyna swoje akrobacje. Chichra się przy tym całym swoim kilkunastomiesięcznym ciałkiem. W pewnym momencie konik przeważa do przodu i rozentuzjazmowany kowboj zostaje jeźdźcem zrzuconym z siodła. Jakimś cudem udaje mi się złapać go w locie i kończy się to jedynie dużą porcją spanikowanego krzyku.

Przyglądam się temu pulsującemu życiu rzeczy, które na zawsze zostały świadkami czyjej straty i nie mogę już - nie chcę - powstrzymać swoich łez. Raz jeszcze potrząśnięty kalejdoskop pamięci przesuwa kolorowe szkiełka z ulicy Łagodnej. Z miejsca, które nazywaliśmy naszym. Domu, który nie jest już domem. Choć przecież zawsze nim pozostanie.

Postanawiamy rozbić namioty w starym sadzie, na tyłach zrujnowanej sadyby. Kilkadziesiąt metrów w dół płynie opatulona we mgły rzeka. Moglibyśmy się nad nią zatrzymać. Ale czasem jestem zbyt uparta, więc drałujemy po wodę tam i z powrotem. Góra – dół. Tej nocy, pomimo upiornego zmęczenia, nie mogę zmrużyć oka. Tysiące cykad rozpruwa ciszę w pył. Darmowy koncert miesza się z szelestem uśpionych oddechów małych i dużych szczęść. Wychodzę z namiotu. Delikatna pianka chłodu osiada na białych murach domu. Przesuwam ręką po wolno stygnących kamieniach. Chciałabym tę noc zmieścić w garści, upchać w kieszeń i zatrzymać na zawsze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz