sobota, 31 maja 2014

DESZCZ RAZ JESZCZE PRZYPOMNIAŁ MI ŻE ŻYJĘ


Zaparzyłam esencję chwili. Stoję nad czajniczkiem czasu i boję się nalać wody do filiżanki. To co najważniejsze, najbardziej zmieszane z pulsującym w niebieskich żyłach gejzerem krwi jest tylko drobinką. Zwykłe, proste szczęście ledwie trąca zmysły. Można nie poczuć. Nie zauważyć. Wleźć na piękno i zgnieść drobinę jak mrówkę. Można przejść obok ze wzrokiem utkwionym na czubku swoich palców. Czasem jednak jest to przeczucie. Ten blik światła, który każe się zatrzymać.


Przecinałam dziś zielone futro półzmierzchowej, obrośniętej zielskiem szutrowej drogi. Trawy sięgały mi ud. Bzyczało. Kumkało. Ćwierkoliło. W pewnej chwili poczułam uderzenie wielkiej srebrnej kropli. Potem drugiej, trzeciej, trzydziestej siódmej. Deszcz nakłuwał policzki, kark i lekkomyślnie nieodziane ramiona. Zatrzymałam się i pozwoliłam by krople łączyły się w pary i spływały koniuszkami włosów na plecy, piersi i brzuch. Poczułam zimno ale nie mogłam oderwać nóg by wyrwać się tej chwili. Zaiste. Deszcz raz jeszcze przypomniał mi, że żyję.  

poniedziałek, 19 maja 2014

CZYM JEST MAGIA?

 Z samego rana czteroletnia filozofka wskoczyła do mojego łóżka i spytała: „Czym jest magia?” Nie umiałam nic mądrego wymyślić więc szybko zabrałam się za poranne przytulanka, ziewanie, gonitwę ze skarpetkami i z grzebieniem, popijanie kawy po łyczku i zostawianie kubka gdzie popadnie, opowieści o moim permanentnym niewyspaniu, ukradkowe przedśniadaniowe podczytywanie, zaszywanie się w łazience, tudzież szykowanie owsianki i wysłuchiwanie, że wolałoby się płatki najlepiej z podwójną porcją cukru.

Gdy filozofka wskoczyła na hulajnogę i pognała do przedszkola, jej poranne pytanie zaczęło robić w mojej głowie dziwne wygibasy. Rozpychało się i przeganiało inne myśli, gapiło się w seledynowych liściach brzozy, mrugało kursorem w laptopie, majtało nogami w nieposolonej zupie. I tak całą bożą dniówkę. Wieczorem oddałam filozofkę w ramiona taty. Uśpiła go skutecznie po kilku stronach lektury. I dalejże snuć swoje własne bajki.

Nie miałam wyjścia. Wskoczyłam na rower. Słońce właśnie oddawało się radosnej twórczości w nieboskłonach. Czerwień mieszała się z bladym lawendowym, pochłaniając resztki błękitu wypluwała dojrzałe granatowe szarości. Pochyliłam czoło i zobaczyłam ogromny kawał zielonego futra. Z samego środka niedojrzałego, chuchrowatego zboża wystartował tuż przed moimi kołami jakiś zakochany bażant. Popikował w górę i nagle eureka. Jedna myśl.

Magia zawsze jest zwykłością. Zwykłością przeobrażoną. Przez świt. Przez wieczór. Przez tabor wierzb przetykany ażurowym światłem sączącym się przez gąbczaste szpary cumulusów. Przez wiatr nurkujący w wysokich trawach. I wiatr uczepiony cienkich palców brzóz. Przez jedno słowo wyszeptane znienacka prosto do ucha. Przez dotyk wilgotnej ziemi, który zmienia bose stopy w arcyczułe narzędzia. Przez jeden łyk kawy z kardamonem i kostką muzyki na samym czubku języka.



piątek, 9 maja 2014

ROZMOWA Z KOBIETĄ BEZ TWARZY

 Jedziesz? Jadę. Nie widać? Nie. Stoisz obok kapliczki. Próbuję złapać oddech. Jak teraz wrócisz? Nie umiesz jeździć na rolkach. Sąsiedzi wyłażą przed domy by pogapić się i wypić dwa albo trzy piwa. Nie masz figury nastolatki. Z twoich obcisłych spodni wylewa się pół litra tłuszczu. Jeszcze do tego słuchawki na uszach. I żeby chociaż Bach. Nie. Róże Europy. Na fula. Kto teraz słucha Róż Europy? Kto w ogóle o nich słyszał? Ty w ogóle jakaś dziwna jesteś. I co zdejmujesz rolki na ulicy? Na bosaka? W małym miasteczku? I jeszcze ta gęba rozjechana. Rozdziawiona jakby strzelała śmiechem z kałasznikowa. Po co leziesz do tego ogrodu? Jeszcze bardziej bosa, ramiona odkryte, bluza na schodach. Co? Siadasz na trawie upstrzonej kleszczami i psim gównem? Wlepiasz gały w ślimaka? Siedzisz tak już jedenaście minut. Ślimak przegalopował kilka centymetrów. Co cię w nim tak jara? Bo na szarym końcu? A... bo w ogóle nie zauważył wyścigów? Przepraszam. On nawet nie wie co to są wyścigi. Nigdy nie słyszał o szczurach? Włazi ci na palec! Co, nie wykrzywisz się? Nawet nie zaczniesz piszczeć? Ty jakaś slow jesteś i w ogóle. Co ja tu będę tu próbował intelektualne pointy z tobą. Nawet piwa nie pijesz.  

wtorek, 6 maja 2014

PUDEŁKO PO BUTACH


Ktoś zamknął mnie w pudełku po butach. Skurczona przestrzeń. Nawyki zamiast myśli. Chaos włazi pod powieki albo chichocze za uchem. W zanadrzu rozpycha się łokciami jedna myśl. Uciec. Z pudełka po butach? Za bardzo tu pachnie absurdem. Nie mając niczego poza osaczającą mnie przestrzenią, zabieram się do partyzantki. Na początek oczyszczanie z odbierających jasność widzenia zwałów nagromadzonych przedmiotów. Zaczynam od ubrań. Z nienawiścią rozpruwam wnętrzności szafy. Włączam muzykę. Tom Waits kusi myśli Somewhere. Pognałam gościa i zaprosiłam Bacha. Niestrudzone Koncerty Branderburdzkie ogłupiają wściekłość. Wyłazi ze mnie i czai się po cicho w kącie. Ciskam w nią kobaltowym swetrem. Niebieski wycisza.

Postanawiam wbrew swojej naturze działać sprawnie i metodycznie. Szykuję zielone i granatowe worki. W zieleń pakuję rzeczy do oddania. W granat ciskam to co poczeka na sypiące śniegiem granatowe kożuchy. Im więcej w worach tym większa lekkość w głowie. Stopy też robią się jakieś lżejsze. Uwolnione ze zbroi wełnianych skarpet ostrożnie wyciągają czułka by wreszcie dotknąć cudownie zimnej, kamiennej podłogi. Zmieniam Koncerty Branderburdzkie na Boba Dylana. Tacham wory do garażu depcząc po drodze wilgotną, chłodną trawę.

Zapominam o operacji „szafa”. Zostaję na ogródku. Zapuszczony trawnik przygarnął bandę pokrzyw. Są całkiem ładne. Młode, ale już nie anemiczne. W sam raz na sałatkę. Nazbierałam spory pęczek. Stopy naszpikowane intensywnością doznań zapraszają mózg na endorfinowy koktail. Spryciary oszukały ból.

Ściskam w ręku srebrny nóż, wydzierając się z Janis Joplin Try just a little bit harder. Pokrzywowy wiecheć pozwala bez szemrania się posiekać. Dodaję jajko i własnoręcznie zrobiony majonez. Całość posypuję kminkiem i świeżo wyhodowanym dystansem do samej siebie. Popijam sokiem z buraka i jabłek ze szczyptą zachwytu zmieszaną z łyżeczką dziegciu. Od czasu do czasu odrywam się od stołu by z dumą rzucić okiem na bliki światła w oczyszczonych jelitach szafy. Dopiero po dziesiątym kęsie i jedenastym łyku zauważam, że pudełko po butach wcale nie jest zamknięte.