piątek, 22 sierpnia 2014

POMIĘDZY


Koniec lata przypomina mi, że moja codzienność często balansuje pomiędzy dwoma stanami: przesytu i niedosytu. Oba wywołują smutek, choć przecież z zupełnie różnych powodów.
Chcesz przykład? Proszę bardzo.
Jest początek lata. Chłonę każdy kęs słońca. Unurzane żarem ciało oddaję w ręce wody. Wypływam na środek jeziora. Najpierw żabką, potem grzbietem tak by oglądać ścigające mnie chmury. Nie zatrzymuję się dopóki nie dotrę na drugi brzeg. Wychodzę na trzęsących się nogach. Endorfinowy koktajl uderza mi do głowy. Chwilę później gnam na rowerze w koszulce mokrej od niewykręconych włosów. Wrzeszczę razem z rodzinnym ludkiem wygłupiołowe piosenki. Połykamy obiad i znów cała naprzód. Tym razem w tereny chaszczolubne. Brniemy po pas w wybujałych miętach, tudzież pokrzywach. Wracając zahaczamy o sklepik „Galicja” i uzbrajamy się w cztery otoczone lodami patyki. Klejąco – sennie siadamy na schodach. Żar robi nas w bambuku i wciska się w znaleziony skrawek cienia. Czekamy na wieczór.
Następnego dni zapał jakby mniejszy. Niebo jest zbyt błękitne. Słońce zbyt natrętne. Woda w jeziorze pachnie jakoś inaczej. Chaszcze robią się zbyt drapieżne. Lody są zdecydowanie za mało zimne. Wieczór przychodzi jakoś zbyt późno. Nie bardzo chce się na niego czekać. Kolejnego dnia jest jeszcze gorzej. Zmieniamy się w muchy w smole. Ledwie podnosimy kończyny. Wieczór kończy się karczemną awanturą. Przesyt śmieje się swoimi świńskimi oczkami i klepie się się po opasłym brzuchu.
Aż w końcu przychodzi burza.
Ogromne, ciepłe krople natychmiast zalewają taras, zbyt wybujałą trawę i okropnie nudny ogrodowy basenik. I nagle trach! Brzuszysko przesytu pęka, zalewając nas tsunami burzowego szaleństwa. Okropnie nudny ogrodowy basenik zmienia się nagle w aquaparkowe eldorado. Wskakujemy do wody w ubraniach. Deszcz robi się jeszcze cieplejszy. Lody są idealnie lodowate. A jednak... Wieczór wpada znienacka. Zbyt szybko. Nie zdążyliśmy wyspać z siebie nawet połowy zapasów nagromadzonego szaleństwa.
Kolejnego dnia jednak znowu pada. Tym razem nikt nie wskakuje do baseniku. Ani nago ani w ubraniach. Na lody też nikt dziwnie nie ma ochoty. Na środku dziurawej drogi, w błotnej kałuży moczy nogi wiadomo kto.

Przesyt nie może istnieć bez niedosytu. Ten drugi zawsze przychodzi znienacka. Pewnego dnia budzisz się i zauważasz, że skończyło się lato. Tęsknisz za żarem, który tak dotkliwie pieścił twoje plecy i ramiona. Brakuje ci deszczowych dni, po których powietrze pachniało ozonem tak intensywnie, że brakowało ci tchu. Bose stopy robią się lodowate, a ty uparcie nie zakładasz skarpet. Jesz śniadanie na tarasie bez męża i dzieci. Nikt nie ma ochoty marznąć zaraz po wyjściu z łóżka. Wieczorem jednak po raz pierwszy od kilku tygodni zakładasz piżamę. I zamiast obejrzeć jakiś film, po ciemku obejmujesz kubek herbaty i milczysz.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz