sobota, 16 grudnia 2017

TRZY WIERSZE

Zdarza się. Rzadko, ale jednak... Zdarza się, że nikt od ciebie nic nie chce.  Bywa wtedy, że czasem na krawędzi poranka  piszesz wiersze. 

***


Trzymasz ją w garści. Ostrożnie. Jest cenna jak błyszczący koralik w rękach dziecka. Jest światłem przez które przecedzasz grudniowe popołudnie, nagie ramiona drzew, upierdliwy deszcz ze śniegiem. Ta chwila. Jedna z tych, które pozwalają żyć. Pozbawiona czasu i celów. Całkowicie nieproduktywna. Tak intensywna, że podcina ci kolana. Nie robisz nic. Pijesz herbatę z miodem. Patrzysz na wyłysiałe topole i śpiącego kota. Myślisz o tych wszystkich pogubionych resztkach codzienności, które uczyniły cię sobą. I o tym, że zaraz wsiądziesz do starego Volvo i ten właśnie moment rozpryśnie się jak kawałek lodu z zamrażalnika, który spadł wczoraj na kamienną podłogę.





****

Zaparkowałaś w zatoczce na przeciwko. Nie potrafisz wyjść z samochodu. Patrzysz na oświetlone okna swojego domu. Twój mąż gra w młynka z dziećmi. Mała Fi siedzi na stole. Z potarganymi włosami. W samym podkoszulku. Twoja twarz zanurzona w rzece. Smutek, który nagle znalazł ujście. Jak cięta rana u człowieka z hemofilią. Nie chcesz. Nie umiesz tego zatrzymać. Jesteś wilkiem stepowym. Wiesz, że sama wyliżesz swoje rany. A jednak. Tu. W tej niszy czasu. Czujesz miłość jedynie jak ostrze noża, które utkwiło ci między żebrami.  

***

Obrazek. Ktoś namalował go dla ciebie. Oprawiłaś go w ramkę. Granat. Biel. Dwie garści szarości. Z prawego górnego rogu spływa niedokończona myśl. Ktoś wyjechał. Ktoś wrócił. Twoje serce jest peronem kolejowym. Przetaczają się przez nie pociągi niemych słów. Słowa, które budują ciszę lub krzyk. Słowa, które zostają. Zaszywają się w szparach. Pod drzwiami albo w okiennych ramach. Gnieżdżą się tam jak biedronki, który chciały przechytrzyć zimę. Szepczą, szepczą, szepczą.

piątek, 17 listopada 2017

PESTKA OD JABŁKA

Wystarczy zmienić proporcje. Zobaczysz piękno błota. Kałuż. Poczerniałych owoców dzikiej róży. Przepastnych chmur przeganianych wiatrem. Usłyszysz tumult niebieskich przestrzeni. Oddech przeoranej ziemi.

Umysł jest zdartą płytą. Bez cienia refleksji zagłusza ciszę. Tę, która dźwięczy w uszach. Której pragnęłaś i którą nie możesz pojąć. Czas podarowany znienacka. Chcesz posiąść go na własność. Umysł wciąż klekocze, ale otworzyłaś już bramę. Rozlewa się przez nią rzeka światła.

Okno. Stół poplamiony woskiem. Stuletnie krzesło. Poduszka w kwiaty. Zboże w słoju. Trzy brzozowe kłody - uśpione panny młode. Strzelanie palącego się drewna. Pies pod nogami. Kot na kolanach. Noc podchodzi pod gardło.

Jesteś. Chcesz ukołysać to wszystko. Zacisnąć w całość. Przestań wreszcie próbować zrozumieć. Zacznij czuć. Tu i teraz życie. Rozpięte przed tobą w całej swojej nagości. W zwykłym deszczowym wieczorze. W dotyku codzienności wydartej z rozpędzonej masy molekuł, układających się w jeden tylko wzór: muszę, musisz, muszą.


Niczego nie musisz. Kiedy uświadomisz sobie tę oczywistość, zabraknie ci słów, by wyrazić miłość i wdzięczność. Będziesz milczeć. Pozwolisz by milczenie spłynęło po twoich policzkach. Będziesz słuchać. Pozwolisz sobie usłyszeć samą siebie. Noc stanie się porankiem. Poranek kwitnącą jabłonią. Ty pestką od jabłka. 

czwartek, 19 października 2017

ZARYS

Przeciskasz się ukradkiem. Ledwie uchylone drzwi. Światło przeciśnięte przez liście klonu i mgły.  Na oślep łapiesz kawałek przestrzeni wydartej z furii dnia. Zaciskasz ją w garści. Tak. To jest twoje. Napędzana strachem drobina czasu. Szept wiatru. Muzyka Glassa i Satie. Trzymasz się rzeczy małych. Patrzysz na biedronki upchane w zimowy sen za kaloryferem. Na żółtą szafę, którą malowałaś ubiegłej jesieni. Próbujesz wsłuchać się w swoje ciało.

Stopy patrzą na ciebie zdziwione. Jakby przypomniały sobie tamten poranek gdy podarowałaś im wilgotną trawę i piach. Tamten poranek gdy spojrzałaś życiu prosto w twarz. Gdy zanurzyłaś się w ciszy aż wylało się z brzegów. Wiesz, że za chwilę wrócisz tam. Że będziesz już do końca dnia dzbanem z którego można nalewać do woli. Będziesz. A jednak. Wiatr nie przestaje szeptać. Muzyka gra. Twoje stopy wciąż na ciebie patrzą.  

Zanim znów założysz zbroję (makijaż, uśmiech, ładne buty) myślisz o życiu, które mogłabyś wybrać. O dłoniach, które umiałabyś oswoić. Miejscach, które umiałabyś pokochać.  Wiesz, że karty zostały już rozdane. Że przelał się ból. Że stężała rozpacz. Odkąd pamiętasz nazywałaś się wilkiem stepowym. Sama potrafisz wylizywać własne rany. A jednak. Sypiące się z drzew liście potrafią obudzić prawie martwe łzy. Las. Światło. Spojrzenie psa. Wszystko to trzymasz w garści. Zaciśnięte. By nie rozlało się raz jeszcze w rzekę, w którą nie potrafisz już wejść. 

Jesteś. Szczelina światła przez którą widać jedynie prześwietlone zdjęcie. Zarys tego co nigdy nie było, co mogłoby być, co będzie zawsze. 

wtorek, 29 sierpnia 2017

NA PRZYKŁAD WIERSZE

Trzy dni sama dla siebie. Wysłałaś książkę, ukisiłaś ogórki, powiesiłaś pranie. Teraz robisz to co ważne. Na przykład piszesz wiersze. 


**
Jeszcze nie chcesz przebić tej ciszy
Nie włączasz komputera, pralki, komórki
Chcesz jeszcze przez chwilę być spuszczona ze smyczy
Słyszysz tylko zegar
Oddech bezskrzydłego anioła
Który nigdy cię nie opuszcza

**
Kiedy otwierasz drzwi by wyjść do ogrodu
Poranne powietrze wydmuchuje ci z oczu tafle nocy
Siadasz na progu i natychmiast jest przy tobie pies i kot
I jeszcze miliardy molekuł
Rozpędzonych by rozbić ciepło twojej piżamy

Wiesz, że kiedy ją zdejmiesz zmienisz cały świat
Obudzisz pęd rzeczyktóretrzebazrobić
Będziesz zbierać książki dzieci z podłogi
Ugotujesz jaglankę z zebranymi wczoraj jeżynami
Stawisz czoła piramidzie ubrań

Wciąż jeszcze jesteś tu. Na skraju dnia.
Pozwalasz by cienka tasiemka światła owinęła się wokół twojej stopy
Nie zamykasz drzwi

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

PRANIE I LATARNIA


Wieszasz pranie. Sznurek rozpostarty między dwiema brzozami. Wiatr tańczy w białych prześcieradłach. Ty na bosaka. Trawa sucha i ciepła. I turlający się po niej kot. I pies gapiący się na żuka, który dostojnie przemierza swój własny mikrokosmos.

Obrazek pozbawiony świateł i fajerwerków. Mimo to, a może właśnie dlatego jest w nim cała esencja. Proste szczęście, które nie potrzebuje oklasków. Życie, które wybrałaś. Maleńka wioska. Dolina na skraju gór. Sarny objadające pleciony z wierzby płot. Nawłoć, która próbuje podjąć ekspansję twojego ogródka. Mięta, rozmaryn i pomidory w skrzynkach tuż za progiem. Dynia na skraju przekopanego stoku. Malwy pod oknami. I winogrono czule obejmujące  południowo zachodnią ścianę domu.

Dzieci od rana do zmroku na bosaka. Nie możesz znaleźć butów Małego Wilczka. Zdejmujesz więc i swoje buty. Idziecie po ściółce i bukowych szyszkach przez las. Wspinacie się po skale. (Tej na której ćwiczą się Mali Podróżnicy). Jak to możliwe, że czterolatek potrafi bosymi stopami objąć guzowaty granit, a potem biec po kamieniach, po gałęziach, po żwirze. Las jest jego placem zabaw, jadalnią, tajemniczą szkołą. Jest bezgranicznie jego.

Schodzicie w dół. Mała Fi huśta się na linie zaczepionej na gałęzi drzewa. Dotyka piętami nieba. Chcesz zrobić to samo. Nie jest łatwo, ale Mała Fi ma dobre serce. Teraz twoje stopy w liściach i tuż pod chmurami. Raz jeszcze udało ci się być dzieckiem. Potrafisz śmiać się całym brzuchem i biec z górki łąką pełną krowich placków. Potrafisz nie gderać.

Wieczorem, kiedy ciepło i cisza unoszą się nad snami twoich dzieci, bierzesz psa i muzykę na uszach. Wystawiasz głowę na uwielbienie gwiazd. Droga mleczna mizdrzy się swoim pięknem nad czarną łąką. Muzyka Glassa The Hours a zaraz potem Morning Passages. Czujesz, że szczęście podchodzi ci pod gardło. Chcesz trzymać tę chwilę jak imbirowy cukierek pod językiem. Aż poczujesz ból. Zwykłość nienasycona. Przesiąknięta brakiem, zmęczeniem i poezją. Unurzana w pięknie rzeczy małych.



Chcesz zlać się z tą nocą. Idziesz przez las nie zapalając światła. Las żyje magią o wielkich oczach. Zmienia trawy w ptaki i drzewa w trolle. Pies trzyma się przy nodze. Wie, że go potrzebujesz. A jednak. Gubicie drogę i wpadacie na białe żaglówki. Na masztach wiszą jednak tylko prześcieradła. Pranie staje się latarnią i przewodnikiem. Ot, cała codzienność. Zawsze inna niż zdołasz sobie wymyślić.

sobota, 26 sierpnia 2017

DWA ŚWIATY, JEDEN ŚWIAT

 DWA ŚWIATY, JEDEN
ŚWIAT



Po siedemnastu
latach małżeństwa siedzisz ze swoim mężczyzną na skraju
jeziora. Patrzysz na czaple siwą i mewę. I na odbicia w wodzie.
Jesteście sami, nie licząc ryb i ptactwa. Rozmawiacie tak jakbyście
spotkali się wczoraj. O bliskości i o malinowych sorbetach. O tym
co wybraliście w życiu, o tym co boli i o tym czego się pragnie. O
mądrości ludzi prostych i o miejscach i chwilach, które kiedyś
posiedliści na własność.


Zjadacie lody z
supermarketu a potem kochacie się na polanie. Raz jeszcze w
towarzystwie ptaków. Być może też kilkudziesięciu tysięcy
owadów. Raz jeszcze trzymacie chwilę w garści, pozwalając by czas
kręcił ósemki i zataczał koła. Wchodzicie w przestrzeń
pozbawioną bólu i zmęczenia. Każde z was wie co czeka na ścieżce
powrotnej.


Odważyć się
zobaczyć siebie na nowo. Po co jesteście razem taki szmat czasu?
Kim dla siebie jesteście? Kim staliście się przez te wszystkie
lata?


Wracacie do domu.
Wszystko jest takie jak było do tej pory. Zmęczenie. Dzieci wiszące
na szyi. Cała rodzina przeraźliwie głodna. Trybiki mijają się
zapędzone do swoich kół zębatych. Chcesz tylko wsunąć się w
garść ciepła. Położyć się na łóżku. A jednak. Pieczesz
chleb. Kroisz pomidory. Wysyłasz dzieci pod prysznic. Czytasz im
książkę. Opowiadasz bajkę. Idziesz z psem na spacer.


Wracasz. Patrzysz na
męża, który wciąż na ciebie czeka. Nalał ci wina do kieliszka.
Czytacie książki. Nie mówicie prawie nic. Słowa są teraz
niepotrzebne. Wystarczą drobne gesty. Wystarczą dwie pary rąk. Dwa
krótkie spojrzenia. Dwa milczenia. Dwa światy, które tworzą jeden
świat.  

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

RĘCE ROBOTNIKA

Paznokcie przeorane
ziemią. Masz ręce robotnika. Włosów nie czesałaś od trzech
dni. Praca stała się twoją mantrą. Zmęczenie
wyczekiwane. Dobre zmęczenie. Siadasz na progu i nie myślisz.
Obrazy suną jak horda rozpędzonych burzą szpaków. Bierzesz psa i
znów w górę drogi. Skręcasz w szutrową ścieżkę na łąki. Seledynowe trawy dławią w gardle. Idziesz dalej. Jabłonie i sarny.
Patrzycie sobie w oczy. Ostrożnie. Potem bieg. Pies puszcza się za zwierzyną. Ty oglądasz poranny popis mistrza. Chłód nostalgiczny. Sąsiad pali w piecu. Tuż przed majem.  Przed ucztą. Siadasz i brakuje ci tchu. Wyrzuty sumienia i zachwyt. Zaraz wrócisz. Podepniesz ciało w trybiki. Oddasz siebie we władanie małych i dużych. A jednak tu i teraz jesteś tylko sama dla siebie. Kilka minut wyrwane z wieczności. Pozbawione czasu. Zostaje w sercu.