piątek, 2 grudnia 2016

TUNEL



A jednak nie starczyło światła z gór i światła z Twojej polany. Czarny czas dosiadł się znienacka. Okradł cię z samej siebie. Znów musisz się przeczołgać przez tunel lęku, gniewu, żalu. Zakładasz woskową maskę. Wosk, którego nie topią żadne łzy. Budzisz swojego potwora. Nie ma dotyku. Słów. Muzyki. Smaku. Jest ból, który zmienia cię w pokiereszowane zwierze. Z gardła sypią się ostre, kanciaste grudy. Przysypałaś nimi swoje myśli.

Tunel, to przestrzeń, w której zadajesz ciosy na oślep. Nie ma tu żadnego punktu odniesienia.

Tunel jest jednak tylko poczekalnią. Przychodzi ten moment... Pies wygania cię z łóżka. Czarny czas łypie siwym okiem. Ale zwierze to zwierze. Zakładasz dwa swetry, czapkę, szal. Motasz ciała w zwoje wełnianego ciepła. Idziesz w górę stromym zboczem tuż za domem. Pies gna przed tobą. Cały unurzany w psim „teraz”.

Wspinasz się na skałę. Wszystko co masz, to chwila, którą trzymasz w garści. Zmrożone liście pod nogami. Śnieżka ubrana w kożuch mgieł. Ukryte w szarościach czerwone krople dzikiej róży. Stajesz na skraju skały. Słuchasz topniejącego śniegu. Wilgotne ramiona drzew uwięziły niewielką żyłę światła. Bierzesz ją jak skalpel i przecinasz na pół woskową maskę.

W tunelu majaczy nędzna postać. Próbujesz ją objąć. Jest potwornie zmęczona. Zasypia ci na ramieniu. Głaszczesz ją po włosach, próbując usłyszeć jej szept. Ostrożnie znosisz ją na dół. Robisz jej herbaty z lipy, z imbirem i miodem. Po pół godzinie delikatnie przypominasz jej, że musi upiec chleb, zrobić obiad, odebrać syna z przedszkola, odpisać na maile, pobawić się z dziećmi w wilka i świnki, dokończyć książkę, dokończyć malowanie krzeseł, nakarmić
koty i psa, przytulić się do męża, zrobić pranie i jeszcze jeden drobny szczegół... raz jeszcze zacząć żyć.

Żyć. Zaplatać światło w mrok. Wdzięczność w żal. Poczucie niekończących się możliwości w strach. Wiesz, że twoim najważniejszym zadaniem jest nie pozwolić by zamordowano twoje marzenia. Wiesz, że będziesz szła wąską ścieżką. Pod wiatr. Z piaskiem między zębami. I będziesz sobie wierna.


wtorek, 8 listopada 2016

SIOSTRY SYJAMSKIE


Scena pierwsza. Wysiadasz z auta. Celofan w ręku. Kwiaty, wino, czekoladki. Na twarzy przyklejone poczucie niekończących się możliwości. Strach tylko w opuszkach palców. Znokautowany. Właśnie straciłaś pracę. Sama wybrałaś ten scenariusz.

Scena druga. Siedzisz w aucie nocą. Kaptur na głowie. Opuchnięte oczy. Czerwony nos. Strach dyszy ci do ucha. Na tylnym siedzeniu anioł z diabłem walczą już tylko dla rozrywki. Właśnie straciłaś pracę. Sama wybrałaś ten scenariusz.

Wiesz, że musisz przygarnąć to wszystko. Wtulić się w rozpacz i nadzieję jednocześnie. Czasem wydaje ci się, że smutek i szczęście to siostry syjamskie. Nie potrafisz je rozdzielić, choć wiesz, że jesteś siłą.












Piętnaście lat w bezpiecznym kokonie. Mocna, sprężysta nić. Momentami tkana frustracją i wściekłością. Wór radości i zmęczenia. Najważniejsze sceny rozgrywały się w toalecie. Rozdziawiona gęba błyskająca śmiechem przed lustrem. Pospiesznie połykane łzy na kibelku. Wciąż nowe, młode twarze. Ich entuzjazm. Ich bezmyślna bierność. Kiedy prowadzisz ostatnie zajęcia, odkrywasz w wielu z nich niezwykłe piękno. Mówisz o marzeniach. I o tym, że kiedy zamykasz za sobą jedne drzwi, otwierasz przed sobą nowe.

Otwierasz nowe drzwi. Zamiast pęku kluczy, trzymasz w ręku łańcuszek znaków zapytania. Nie chcesz planować więc piszesz biznesplan. Wolałabyś poczytać książkę więc bierzesz się za malowanie pokoju. Robisz chleb na zakwasie lecz zamiast włożyć brytfanki do piekarnika, zostawiasz je na stole i pieczesz okruchy z wczorajszego ciasta. Wychodzisz na spacer z psem, ale zabierasz ze sobą dwa koty. Kiedy patrzysz na zanurzoną w mgle Śnieżkę, modlisz się był twój mąż mógł z tobą jeszcze wytrzymać.


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

TYLKO I AŻ



Zmieścić w jednym uniesieniu powiek tamten wieczór i ten poranek. Zmieszane, zanurzone w znakach zapytania. Czas, który chcesz posiąść na własność. Chwila, której chcesz się uczepić. Próbujesz na niej zawisnąć, tak by balansując, upchać w garści ból i rozkosz jednocześnie. Ledwie przebudzony dzień. Ty po nieprzespanej nocy. Ptaki. Muzyka, która przebija się codziennie do twoich snów. Zmieszanie tęsknoty, zmęczenia, poczucia niekończących się możliwości. Odurzający zapach lip. Czereśnie prosto z drzewa. Zarys gór. Garść światła. Dotyk, który uchyla zapomniane drzwi.

I muzyka. Ta, która otwiera drzwi na oścież. Idziesz drogą upchaną pięknem i twoją tęsknotą. Chcesz zmieścić w sobie odwagę i słabość. Myślisz o tamtej niewiadomej. Tamtych słowach, które nie padły. I o tym, że dostajemy od życia tyle, na ile jesteśmy w stanie się odważyć.

Szczęście zawsze pomieszane. Zawsze w parze z dziegciem. Unurzane w braku. Wiesz, że gdybyś zjadła cały tort, miałabyś odruch wymiotny. A jednak. Chcesz więcej. Nienasycenie czy poczucie, że życie jest tylko niesionym przez wiatr liściem​? Kochasz, a jednak bez zmrużenia oka mogłabyś krzywdzić. Gdzie są twoje granice?

Którą kobietą jesteś naprawdę?


Tyle w tobie niechcianego gniewu. Poczucie winy, które przegryzasz świeżo upieczonym chlebem. Codzienność, w którą wrastasz swoim niespełnieniem i zachwytem jednocześnie. Patrzysz na swoje dzieci. Widzisz cud, przed którym zapamiętale uciekasz. Wczepiasz się w ich ciepła i chcesz być sama. Chcesz znowu być tylko zwykłą kobietą. Znaleźć w sobie szczelinę, w której mogłabyś się ukryć. Przestrzeń, w której znów mogłabyś oddychać. Wiesz, że musisz wyjść sobie naprzeciw. Wyjść i stanąć ze swoim życiem twarzą w twarz. Zawsze tu i teraz. Zawsze tylko i aż.

piątek, 8 lipca 2016

ŚWIETLIKI I COŚ JESZCZE

ŚWIETLIKI I COŚ JESZCZE

Świetliki między potężnymi lipami unoszą wieczór w bańce magii. Idziesz prawie po ciemku w stronę rododendronowych gąszczy. Na smyczy człapie twój body guard. Pies ciągnie w stronę plątaniny zapachów, ty ryzykujesz życiem by zerwać garść dzikich czereśni. Są słodsze niż przypuszczałaś. Jutro znów tutaj przyjdziesz.

Potem, wygnana przez domowych kibiców futbolu, siedzisz po turecku na podłodze. Bose stopy na wciąż jeszcze chłodnych deskach. Na przeciw ciebie rumianki w słoju i oset w butelce. Za twoimi plecami świerszczo – żabie a'capella.

W tobie mnogość, którą próbujesz poskromić.

Nieustannie gadający umysł przypomina o Rzeczach-Które- Trzeba- Zrobić i o gościu, który lada moment zaparkuje rowerem przed twoim domem. Jedzie ze Szkocji. Miał być wczoraj. Może będzie jutro.

Próbujesz przechytrzyć nachalność umysłu zamykając oczy. Pomagają cykady. Przeszkadzają ćmy. Z kalejdoskopu, którym potrząsasz w głowie, klaruje się jednak obraz. Zmieszane wspomnienie, nostalgia i coś chyba jeszcze. Idziesz drogą pod górę. Mijasz sąsiedztwo – renesansowy dwór, w którym już nie straszy. Kierujesz się w lewo. Szutrową drogą zawładniętą przez roje świetlików. Z zarysu granatowo- różowych, prawie nocnych chmur wypruwasz nitki, którymi wiążesz naderwane poczucie mocy sprawczej. Pół sennie i jakby nieśmiało wstajesz z martwych. Który to już raz?

Powalona materią spraw drobnych, które urastają do katastrofy. Spętana małością ciała, które gnie się przed władzą rzeczy martwych. Prawie bezboleśnie wyślizgujesz się z oblepiającej cię niemocy. Rozumiesz, że czasem trzeba powiedzieć sobie „nie dam rady”. Pozwolić sobie na bycie słabym, zmęczonym, wściekniętym do białych kości.

Wybrać dziegcie emocji z mąki codzienności. Przecedzić sens z bezkresu rzeczy bolesnych i niepotrzebnych. Zaparzyć napar: szczypta humoru, pół łyżeczki dystansu, łyżka stołowa cierpliwości. Po wypiciu jednej filiżanki wyciągnij swoje skrzydła i pozwól im wyschnąć. Jesteś silną kobietą, prawda? Jesteś siłą.


niedziela, 1 maja 2016

AMEN

„Masz to, na co się odważysz”. Tak. Dopiero teraz zaczynasz naprawdę rozumieć tę myśl. Powoli wyczołgujesz się ze skorupy. Budzisz swoją siłę. Niepozorną. Wytrwałą jak suche pnącze winorośli wciąż wypuszczające młode pędy.

Odważyć się patrzeć dalej i głębiej. Im trudniej osiągnąć cel, tym lepiej. Wytrwałość pozwoli ci zrozumiesz czym naprawdę są twoje pragnienia. Rzeczywiście. Dostajesz to czego potrzebujesz - nie to czego byś sobie życzyła. Zobacz, czy kiedykolwiek myślałaś, że życie podaruje ci tak wiele.

Masz dom na skraju wzgórza. Kiedy się na nie powspinasz, wyjdziesz na łąkę i zobaczysz ośnieżone szczyty. Zrozumiesz, że to co dręczy, nie ma żadnego znaczenia. Jest czas, który jest ci dany przez krótką chwilę na własność. Jest droga, którą wybrałaś. W każdym małym, banalnym geście tej przestrzeni jest sens. Twoja siła jest twoją wolnością. Możesz uczynić się tym, kim zechcesz. Idziesz pod górę. Wiatr wieje ci w twarz. Tak. To jest twój wybór. To jest twoja wolność.

Wiesz na co nie możesz się zgodzić.

Nie chcesz być narzędziem w fabryce, która urabia umysły by nie potrafiły myśleć. Nie chcesz patrzeć jak nowi, wciąż nowi, zmieniają się w otępiałe ryby, płynące zawsze tylko w jednym kierunku.

Nie chcesz być wypaloną, zrzędliwą babą, z bruzdą zmarszczki pomiędzy brwiami. Dowodem twojej frustracji.

Nie chcesz krzywdzić tych, których kochasz najbardziej. Tych, którzy są twoim życiem.

Nie chcesz niszczyć tego, co podarowano każdemu z nas bezinteresownie i jakby trochę nieopatrznie. Bez drzew, traw, skał, rzek jesteś dwunogim otępiałym zwierzem.

Nie możesz zgodzić się by człowiek okaleczał piękno.

Nie pozwalasz by urabiał cię tłum.

Nie zgadzasz się na rozpacz. Każdy ból można przyjąć z nadzieją.

Nie zgadzasz się na to by przeżyć życie, nie żyjąc wcale.

Jeśli pozwolisz by wdzięczność i pokora zmieszała się z wytrwałością i uporem. Jeśli twoją siłą będzie szukanie dobra, uwierzysz, że:
  • będziesz nadal pisać
  • wydasz kolejne książki, te napisane i te, które słyszysz w pulsowaniu skroni
  • będziesz próbować być tak dobrą mamą jak tylko potrafisz
  • zrealizujesz projekt „Ślimak”
  • napełnisz miejsce w którym mieszkasz pięknem i pasją
  • będziesz uważnie i z cierpliwością przyjmować to, co jest ci dane
  • będziesz kochać aby codziennie wstawać zbyt wcześnie z łóżka, aby celebrować 30 sekund ciszy podczas mycia twarzy rano w łazience, aby gadać przez pół nocy, potem kochać się z mężem i dalej gadać już samej do siebie, aby słuchać muzyki, aby patrzeć na szczyty gór, aby chodzić boso po trawie i nie bać się wziąć do ręki żaby, aby robić zupę bez wody, aby wściekać się i rozwalać tynki na ścianie, aby wzruszać się pączkami kasztanowców i klonów, aby wylizywać lody z pudełka, aby patrzeć jak śmieją się twoje dzieci, aby pozwolić by mąż wziął cię na ręce po 15 latach małżeństwa, aby zjeżdżać z górki na rowerze bez hamulca, aby spędzić pół nocy w lesie po kłótni z mężem, aby wtulać się między plecy męża a miękkie ciałko syna, aby patrzeć jak twoja córka oddaje się pasji tworzenia, aby być dumna z niezwykłych dokonań najstarszego syna, aby chłonąć całą sobą krótkie chwile samotności, aby doceniać to co jest, aby pić esencję chwili, tu i teraz... Amen.


piątek, 29 kwietnia 2016

DZIURKA OD KLUCZA

Opada na ciebie cisza. Znienacka. Jak deszcz albo sen. Jeszcze nie umiesz jej przyjąć. Wciąż poorana sieczką uporczywych obrazów i słów - walczysz. Wiesz jednak, że wkrótce je pokonasz. Wypijesz napar z esencji chwili. Położysz głowę na mchu i będziesz patrzeć na koniuszki drzew. Chmury narysują krąg. Wytniesz z niego dziurkę od klucza. I otworzysz drzwi.

Gdy uchylisz je na oścież, wiatr dotknie twoich policzków i ramion. Pokaże ci gdzie szukać. Poczujesz intensywność. Pączki drzew. Trawy. Młode liście brzozy. Szaleństwo psa. Wrzask potoku i muzyka. Przed tobą polana cudów. Nieoczekiwana samotność – dar.

Długi spacer wzdłuż wąwozu aż do rzeki. Potem rower z ośnieżoną Śnieżką w tle. Gdy wracasz dzielisz się kolacją z psem. Nasycona pięknem, nie czujesz głodu. Nie zapalasz światła. Zanurzasz się w zmierzch. Okutana kocem zwijasz się w ślimaka. Nalewasz sobie kieliszek czerwonego wina. Pies grzeje ci stopy, od czasu do czasu próbując je lizać. Przełykasz jeszcze kilka skrawków muzyki, którą karmiłaś się przy kolacji. Pozwalasz by zmęczenie opadało powoli i niedotkliwie. Czujesz wdzięczność. Tak mocną, że chcesz ją wykrzyczeć.

Dwa dni bez męża i dzieci. Uważnie i powoli. Wracasz sobą do siebie.

poniedziałek, 28 marca 2016

SZCZELINA

SZCZELINA

Rozpakowujesz podarowany znienacka kawałek własnej przestrzeni. Wydaje się cichy. Nie, jednak, nie. Zamieszkały w nim ptaki. Słuchasz ich rozmów na granicy zmierzchu. Patrzysz na nagie ramiona drzew. Szukasz śladów utraconego piękna.

Kiedy tak siedzisz z nogami na malowanej skrzyni. Przykryta wełnianym, grafitowym kocem. Zastygasz by znów obrosnąć w siłę. Starasz się nie słyszeć dobijających się u nasady skroni głosów sprzed. Tych wczorajszych i tych sprzed kilku dni. Nie chcesz pamiętać. Ale pamięć nie jest dana ci na własność. Żyje swoim życiem.Uparcie zatacza koła. I chociaż wiesz, że jesteś w stanie ją pokonać, przez chwilę się wahasz. Tak... teraz trzeba poszukać szczeliny. Jesteś pokiereszowanym zwierzem, które samo wylizuje własne rany.

Będziesz szukać dobra. Uparcie i na oślep. Już wylałaś dość dużo łez. Był też gniew. Zaborczy i bezmyślny. Była bezsilność, która obmyła cię rzecznym mułem. Nie zdołała jednak pozbawić głosu nadziei.

Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli twoje życie nie jest upadaniem i wstawaniem, to znaczy, że nie żyjesz. Zdaje się, że jesteś bardziej żywa niż mogłabyś przypuszczać. Kryzys obudził cię z letargu. Czyżby? Tak... ból na pewno przypomina ci, że żyjesz. Pozwolić sobie czuć. Na wskroś. Na wylot. Smutek. Żal. Gniew. Niech cię zaleją. Niech wyrwą cię na głębokie wody. A kiedy będzie ci się wydawało, że właśnie toniesz, wyciągniesz ramiona i popłyniesz.

Zrozumieć, że w tej samotności, w tej walce, nie jesteś sama. Raz jeszcze pozwolić się wyciągnąć ze szczeliny. Wiesz, że potem znów przyjdzie tamten czarny czas. Ale rozumiesz też, że każde nowe kiełkuje na kompoście z bólu i gniewu. Tracić by mimo tego zyskać. By zobaczyć inaczej. W innym świetle. Czasem jaśniej. Czasem bardziej mrocznie. Raz jeszcze na nowo.


Tamta chwila na skraju dnia. Siedziałaś kilkadziesiąt metrów nad przepaścią. Po turecku, na ususzonych liściach. Patrzyłaś na taniec światła w jeziorze. Muzyka ptaków opadała łagodnie na twoje rozgrzane włosy i ramiona. Chciałaś wyrwać tę chwilę z czasu. Zlać się z nią w jedno. Tak. Tamta chwila taka właśnie była. Jedność. Bycie cząstką tego lasu, tego tańca, tego wszechświata.

Wracając, myślałaś jak łatwo pokonać gniew wdzięcznością. Rozumiałaś, że zamiast utyskiwać mogłabyś bez końca dziękować. I że nie byłoby w tym żadnej przesady ani sztuczności.

Jadąc rowerem z górki patrzyłaś na ośnieżony masyw Śnieżki, a potem na przebiśniegi wyrosłe na hałdzie błota. Tak. Właśnie wdzięczność ma siłę ocalania. Przynosi pokój.


poniedziałek, 7 marca 2016

GDY TWOJE CIAŁO ZMIENIA SIĘ W WIÓR

Pozwolić by szczęście odeszło wolne. Dać sobie miejsce na brak. Na niedoskonałość każdego szczegółu. Pozwolić by smutek napęczniał w ciepły kompost. Dać miejsce robakom. Niech robią swoje. Gdy humus dojrzeje, zasadź na nim przebiśniegi. Chuderlaki ledwie potrafią udźwignać zakończoną białym pąkiem łodyżkę. A jednak są całkowitym zaprzeczeniem braku. Mieszczą w sobie wszystkość.

Przez dwa tygodnie prawie nie wychodziłam z łóżka. Nie, nie miałam depresji, choć pewnie ładnie pasowałoby to, tu do kontekstu. Miałam grypę. Ukraińską, albo bóg raczy wiedzieć jaką. Taką co wysysa. Urabia w zombi. Problem w tym, że kiedy już wraca się do zdrowia, zombi ma się w tobie na tyle dobrze, że wcale nie chce wyleźć. Jesteś w potrzasku. Trzepoczesz skrzydłami by żyć, ale nie masz siły zrobić kroku. Dosłownie. Padasz na schodach między łazienką a sypialnią. Robi ci się słabo i dalejże hura znów w bastiony, a raczej barłogi łóżka. Twój mąż nie może na ciebie patrzeć. Dzieci szczypią cię po policzkach. Jesteś na samym dnie świeżo urobionego kompostu. Masz zlepione włosy i paznokcie, których mógłby pozazdrościć ci twój pies. Chcesz, żyć ale z twojego ciała zrobił się wiór. Nie mogąc dłużej tego znieść wydzierasz się na wszystkich. (Począwszy od męża, przez dzieci, na psie skończywszy). Na dodatek znów oglądasz „Sierpień w hrabstwie Osage”. I powtarzasz słowa T.S. Eliota: „Życie jest długie... Życie jest cholernie długie”.

Modlisz się, kucając pod drzewem. Słuchasz topniejącego śniegu. Chcesz zmieścić w granicy mroku tamto odbicie w lustrze. Pokiereszowane zwierze. Najeżone strachem. Utytłane samotnością. Raz jeszcze jesteś wilkiem stepowym. Ranisz i zaciskasz usta. Trzymasz się tej chwili jak brzytwy. Z pokrwawionymi palcami próbujesz przeczołgać się przez szczelinę. Chcesz zawisnąć na skraju. Milcząco chłonąć światło. Być. Raz jeszcze być.


Pozwolić szczęściu odejść, tak by poprzez brak zobaczyć to, co zawsze wydawało się oczywiste, a nigdy oczywistym nie było. To, co ma moc zmiany. A przecież niczym się nie wyróżnia. Niczym nie nagina tak zwanego świętego porządku rzeczy. Zmiana. Kiedy uświadomisz sobie, że jest ona możliwa, każdy, nawet najbardziej ponury i brudny kąt codzienności, uwięzi w sobie kawałki światła. Światła, które będziesz umiała dotknąć. Nawet kiedy twoje ciało zamieni się w wiór.  

wtorek, 26 stycznia 2016

ŚWIĘTY PORZĄDEK RZECZY

Lubisz bawić się słowami. Lenistwo nazywasz troską. Głupotę - koniecznością. Chciałabyś choć przez jeden dzień uwolnić się od wątpliwości. A przecież to właśnie one pozwalają ci jeszcze pozostać sobą. Wątpliwości. Stan bycia w drodze. Bywa, że tylko to jest w stanie cię obudzić. 

Czasem w akcie paniki lub, (jeśli wolisz), odwagi, porzucasz Święty Porządek Rzeczy. Nie wsiadasz do auta. Nie wydajesz pieniędzy. Nie zastanawiasz się, co zrobisz na obiad. Idziesz do lasu. Patrzysz jak hojna zima pozwala ukryć to, co niechciane. To, co dręczy. Poranne opatulenie śniegiem. Nadzieja, że może tym razem z tej ciszy wyjdziesz cało. Za chwilę nieuchronność wlezie w twój dzień w obłoconych butach. Ale teraz jest tylko to, co dzieje się tuż przed twoimi oczami. Młode buki sypią miedzią w biel. (Dlaczego wciąż jeszcze nie straciły liści?) Skała udaje tunezyjską królową z obrazu Quentina Massysa. Czarny szczeniak zmienił się w polarnego lisa. Znika zapętlenie myśli. Mróz wyczesuje z nich iskry światła. 

Wracasz do domu. Robisz herbatę. Piszesz wiersz na odwrocie rysunku Małej Fi. Potem gotujesz obiad i szykujesz się do pracy. 

Zanim umalujesz usta postanawiasz podzielić się wierszem.

jednym ciosem nokautujesz pragnienie i strach jednocześnie
dociskasz pięścią, tak by zabrakło im tchu
zajmujesz się głównie dreptaniem
krzątasz się wokół niemych słów

przez wpół- zamarznięte okna podglądasz tych,
którzy nie zastanawiają się
mężczyźni zarastają na zimę
czasem gadają do krów
kobiety słyszą sypiący się pod drzwiami śnieg

jak długo będziesz tak siedzieć
wpychając wszystko co masz 
w jedno uniesienie powiek?

trzeba przekręcić kluczyk w aucie
unieść kolejne dni

chcesz przesunąć ręką wzdłuż nagich rozgrzanych pleców
chcesz usłyszeć chichoty małych stóp
po co znów zakładasz rękawiczki?
po co raz jeszcze gadasz z lusterkiem wstecznym?

 chodzisz tam i z powrotem po linie
balansujesz w bladym świcie
a w kuchni wciąż gotuje się woda

czwartek, 7 stycznia 2016

PRZEMYTNIK CODZIENNOŚCI

Poranek ścięty chłodem. Powietrze klarowne. Wdech, wydech, idziesz szybkim krokiem pod górę. Przed pracą do lasu. Łagodnie opuszczasz objęcia strachu by oddać się temu co jest. Ten moment jest wszystkim co masz. Jest twoją odwagą. Twoim wyborem.

Myślisz o tym, co nieuniknione. I o tym czego nie potrafisz zmienić. Jesteś przemytnikiem codzienności. Każdego dnia próbujesz ocalić kilka cząstek elementarnych: garść sensu, wiary, siebie. Przemycasz drobinki ciszy. Chcesz usłyszeć własny głos. Czyżby? Masz wybujałe ego. Zacznij wreszcie gotować ten rosół i znajdź w końcu pogubione rękawiczki i skarpetki. Dlaczego zamiast spać znów czytasz? Siedzisz po ciemku zamiast iść do dzieci. Przyspiesz wreszcie...

Zamiast wyznaczać sobie ambitne cele zauważam drobinki. Biorę dzieci na sanki po ciemku przez las. Psu nie zakładam smyczy. Oglądamy zamrożoną kaczkę na lukrowanym śniegiem stawie. Mała Fi, ( w rękawiczkach nie do pary), ściska w ręku lupę i studiuje płatki śniegu, Mały Wilczek ściga się z psem i ląduje w zaspie tuż przed strumieniem. W tym czasie Duży Wilk robi filmik z szaleńczego zjazdu z Góry Kamikadze. M. dowie się o tym dopiero oglądając nagranie. Na razie buszuje w domu z wiertarką.

Wieczór zamiast kieliszka wina funduje stosy nieumytych naczyń. Zepsuła się pompa od hydroforu. Na szczęście przy studni stoi też wiadro...

Raz jeszcze myślisz o tym, co nieuniknione i o tym czego nie ma, choć wydaje się, że jest. Zatrzymujesz pod

powiekami ziarna piękna i zakasujesz rękawy. Zastanawiasz się jak dzisiaj zmyjesz ten brud spod paznokci. Nie za długo. Mały Wilczek wtyka ci pod nos swoje nowe dzieło. Pracował dzielnie. Aż po czoło utytłany jest farbą.