poniedziałek, 28 marca 2016

SZCZELINA

SZCZELINA

Rozpakowujesz podarowany znienacka kawałek własnej przestrzeni. Wydaje się cichy. Nie, jednak, nie. Zamieszkały w nim ptaki. Słuchasz ich rozmów na granicy zmierzchu. Patrzysz na nagie ramiona drzew. Szukasz śladów utraconego piękna.

Kiedy tak siedzisz z nogami na malowanej skrzyni. Przykryta wełnianym, grafitowym kocem. Zastygasz by znów obrosnąć w siłę. Starasz się nie słyszeć dobijających się u nasady skroni głosów sprzed. Tych wczorajszych i tych sprzed kilku dni. Nie chcesz pamiętać. Ale pamięć nie jest dana ci na własność. Żyje swoim życiem.Uparcie zatacza koła. I chociaż wiesz, że jesteś w stanie ją pokonać, przez chwilę się wahasz. Tak... teraz trzeba poszukać szczeliny. Jesteś pokiereszowanym zwierzem, które samo wylizuje własne rany.

Będziesz szukać dobra. Uparcie i na oślep. Już wylałaś dość dużo łez. Był też gniew. Zaborczy i bezmyślny. Była bezsilność, która obmyła cię rzecznym mułem. Nie zdołała jednak pozbawić głosu nadziei.

Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli twoje życie nie jest upadaniem i wstawaniem, to znaczy, że nie żyjesz. Zdaje się, że jesteś bardziej żywa niż mogłabyś przypuszczać. Kryzys obudził cię z letargu. Czyżby? Tak... ból na pewno przypomina ci, że żyjesz. Pozwolić sobie czuć. Na wskroś. Na wylot. Smutek. Żal. Gniew. Niech cię zaleją. Niech wyrwą cię na głębokie wody. A kiedy będzie ci się wydawało, że właśnie toniesz, wyciągniesz ramiona i popłyniesz.

Zrozumieć, że w tej samotności, w tej walce, nie jesteś sama. Raz jeszcze pozwolić się wyciągnąć ze szczeliny. Wiesz, że potem znów przyjdzie tamten czarny czas. Ale rozumiesz też, że każde nowe kiełkuje na kompoście z bólu i gniewu. Tracić by mimo tego zyskać. By zobaczyć inaczej. W innym świetle. Czasem jaśniej. Czasem bardziej mrocznie. Raz jeszcze na nowo.


Tamta chwila na skraju dnia. Siedziałaś kilkadziesiąt metrów nad przepaścią. Po turecku, na ususzonych liściach. Patrzyłaś na taniec światła w jeziorze. Muzyka ptaków opadała łagodnie na twoje rozgrzane włosy i ramiona. Chciałaś wyrwać tę chwilę z czasu. Zlać się z nią w jedno. Tak. Tamta chwila taka właśnie była. Jedność. Bycie cząstką tego lasu, tego tańca, tego wszechświata.

Wracając, myślałaś jak łatwo pokonać gniew wdzięcznością. Rozumiałaś, że zamiast utyskiwać mogłabyś bez końca dziękować. I że nie byłoby w tym żadnej przesady ani sztuczności.

Jadąc rowerem z górki patrzyłaś na ośnieżony masyw Śnieżki, a potem na przebiśniegi wyrosłe na hałdzie błota. Tak. Właśnie wdzięczność ma siłę ocalania. Przynosi pokój.


poniedziałek, 7 marca 2016

GDY TWOJE CIAŁO ZMIENIA SIĘ W WIÓR

Pozwolić by szczęście odeszło wolne. Dać sobie miejsce na brak. Na niedoskonałość każdego szczegółu. Pozwolić by smutek napęczniał w ciepły kompost. Dać miejsce robakom. Niech robią swoje. Gdy humus dojrzeje, zasadź na nim przebiśniegi. Chuderlaki ledwie potrafią udźwignać zakończoną białym pąkiem łodyżkę. A jednak są całkowitym zaprzeczeniem braku. Mieszczą w sobie wszystkość.

Przez dwa tygodnie prawie nie wychodziłam z łóżka. Nie, nie miałam depresji, choć pewnie ładnie pasowałoby to, tu do kontekstu. Miałam grypę. Ukraińską, albo bóg raczy wiedzieć jaką. Taką co wysysa. Urabia w zombi. Problem w tym, że kiedy już wraca się do zdrowia, zombi ma się w tobie na tyle dobrze, że wcale nie chce wyleźć. Jesteś w potrzasku. Trzepoczesz skrzydłami by żyć, ale nie masz siły zrobić kroku. Dosłownie. Padasz na schodach między łazienką a sypialnią. Robi ci się słabo i dalejże hura znów w bastiony, a raczej barłogi łóżka. Twój mąż nie może na ciebie patrzeć. Dzieci szczypią cię po policzkach. Jesteś na samym dnie świeżo urobionego kompostu. Masz zlepione włosy i paznokcie, których mógłby pozazdrościć ci twój pies. Chcesz, żyć ale z twojego ciała zrobił się wiór. Nie mogąc dłużej tego znieść wydzierasz się na wszystkich. (Począwszy od męża, przez dzieci, na psie skończywszy). Na dodatek znów oglądasz „Sierpień w hrabstwie Osage”. I powtarzasz słowa T.S. Eliota: „Życie jest długie... Życie jest cholernie długie”.

Modlisz się, kucając pod drzewem. Słuchasz topniejącego śniegu. Chcesz zmieścić w granicy mroku tamto odbicie w lustrze. Pokiereszowane zwierze. Najeżone strachem. Utytłane samotnością. Raz jeszcze jesteś wilkiem stepowym. Ranisz i zaciskasz usta. Trzymasz się tej chwili jak brzytwy. Z pokrwawionymi palcami próbujesz przeczołgać się przez szczelinę. Chcesz zawisnąć na skraju. Milcząco chłonąć światło. Być. Raz jeszcze być.


Pozwolić szczęściu odejść, tak by poprzez brak zobaczyć to, co zawsze wydawało się oczywiste, a nigdy oczywistym nie było. To, co ma moc zmiany. A przecież niczym się nie wyróżnia. Niczym nie nagina tak zwanego świętego porządku rzeczy. Zmiana. Kiedy uświadomisz sobie, że jest ona możliwa, każdy, nawet najbardziej ponury i brudny kąt codzienności, uwięzi w sobie kawałki światła. Światła, które będziesz umiała dotknąć. Nawet kiedy twoje ciało zamieni się w wiór.