Czerpać radość z rzeczy małych czyli być tu i teraz. Wszystkimi zmysłami, całą objętością serca, palcami, rękami, nogami, pełną skalą śmiechu, szeptów, podśpiewywań, nieograniczoną gamą zapachów, kolorów, faktur i odcieni.
Przykład?
Niedzielna, przedśniadaniowa czasoprzestrzeń. Siedzimy przy kuchennym stole i malujemy. Wszyscy razem. To pierwsza i najważniejsza zasada.
Reguła druga. Nic nie narzucamy.
Wyobraźnia rozkręca się powoli by po chwili rozpędzić się z prędkością ponaddźwiękową. Powstają ptaszory. Drzewodomy. Chmury zmieniają się w gąsienice. Palmy w parasole. Do farb szybko dołącza plastelina, potem włóczka. Pędzle zamieniają się w palce i odwrotnie.
Zasada trzecia. Śmiać się do woli. Przede wszystkim z siebie. Strzelamy z mężem kałasznikowe serie śmiechu gdy dostrzegamy, że nasze dzieci malarsko wyprzedzają nas o całą epokę. Przy potencjale naszych latorośli wypadamy jak szkolni sztywniacy. A zatem. Homeschooling i tu zbiera swoje plony.
Od stołu odrywa nas panoszące się w oknie słońce i wwiercający się w mózgi głód. Niestety musimy wcielić w życie jeszcze ostatnią zasadę: każdy sprząta po sobie. Tu, jak nietrudno się domyślić, kończy się nasza twórcza idylla. Trzeba wysilić intelekt by sprzątanie "zrobić fajne". Tym razem się udało. Zabawa w roboty okazała się niezawodna.
Po wyścigach z wyobraźnią rozdajemy dzieciakom marchewki i otwieramy drzwi do ogrodu.
Niedziela zaczyna się rozkręcać.
niedziela, 30 marca 2014
wtorek, 25 marca 2014
HISTORIA POMYŁEK
Mam nie pisać
poezji. Jedynie prosto. O rzeczach prostych. Inaczej nikt nie kupi
mojej książki. Która jest prawdziwą historią rzeczy małych. Nie
jakąś tam poetycką fanaberią. „Dobrze” - pomyślałam. I
zamilkłam. Bo milczeć jest rzeczą prostą. Choć wcale nie małą.
Potem wpadłam na pomysł, że napiszę o czymś co dość mocno
sprowadzi mnie na ziemię. I przypomniałam sobie onegdaj
traumatyczną, dziś dość zabawną historię stomatologiczną.
Oto ona.
Znalazłam ją w worze z napisem „historie pomyłek”. Tak je
nazwałam choć nie mam teraz wątpliwości, że tak naprawdę były
to zwykłe ataki paniki zmieszane z dość intensywnym rozpanoszeniem
mojego własnego ego. Głównymi bohaterami tejże opowieści jestem
ja (spanikowana) oraz szczerzący złośliwie blaszkowe oczy aparat
ortodontyczny.
Zanim zacznę na dobre grzebać w worze, zadam wam proste pytanie:
Czy trzydziestoparoletnia kobieta dobrowolnie decydująca się na
uwięzienie swojej szczęki w żelastwie i zapłacenie za to fortuny wydaje wam się normalna?
Cóż. Nie będę czekać na odpowiedź. Każdy sam może sobie ją
wygenerować. Pozwólcie jednak, że przedstawię wam scenę, która
może wam coś niecoś wyjaśnić. Pamiętam ją jak dziś. Środek
nocy gdzieś na skraju przedwiośnia i zimy. Czas spływający do
oczu wianuszkiem łez przy byle jakiej okazji i bez okazji. Tamtej
nocy wydawało mi się, że jestem już kilka milimetrów drogi do
uderzenia o bruk. Siedziałam wtedy jak zwykle z opuchniętymi
oczodołami, wędrując po kilka stron naraz swoją wirtualną
Odyseją. W pewnym momencie mój wzrok przykuła reklama wściekle
białego, idealnego uśmiechu. Hieny myśli od razu znalazły sobie
temat do pastwienia się. Pech chciał, że właśnie wtedy rósł mi
kolejny ząb mądrości. (Który to już z kolei?) Pomyślałam:
trzeba udać się wkrótce do wiadomego lombardu pragnień i potrzeb.
Tym razem całkiem konkretnych. Ząb rozpychał się, włażąc
korzeniem w moje ledwie stojące wtedy na nogach poczucie wartości.
Trzeba było go usunąć. Pozbyć się jeszcze jednej sączącej jad
kanalii. Zaczęłam buszować po dentystycznym świadku. Gdzieś koło
pierwszej w nocy znalazłam, jak mniemałam, odpowiedniego dla mnie
stomatologa.
Dwa dni później siedziałam na pomarańczowo – kremowym foteliku
i rozdziawiałam gębę w stronę całkiem przystojnego doktorka. Po
dokonaniu oględzin dowiedziałam się, że nie tylko wybujała nagle
ósemka może stać się przyczyną moich pierwszych siwych włosów.
Prawdziwym zagrożeniem dla mojego rudo- blond fryzu może stać się
niezbity fakt, iż jak się wyraził dentystyczny guru mam „całkiem
sporą wadę zgryzu”. Hieny myśli już stanęły na wysokości
zadania i zaczęły swoje podśmiewywania: „ masz nieprzyzwoicie
niepoprawny zgryz”, „ jak można spojrzeć na kobietę o takim
zgryzie, nie mówiąc już żeby ją przypadkiem pocałować.” Nie
muszę chyba wspominać, że aż do owej nieszczęsnej konsultacji
nie miałam pojęcia o moich szczękowych niedoróbach. Wiedziałam,
że zęby nie dodają mi pewności siebie, ale po latach zdołałam
zaakceptować krzywizny ściśnięte w mojej jamie ustnej. Nagle
dowiedziałam się, że jako osoba niezależna, tudzież dojrzała i
rozumna, powinnam natychmiast poddać się leczeniu. „Pani uśmiech
nie jest korzystny”. Można to poprawić.” I dalejże. Hura.
Ruszają na mnie z masą plastyczną, z upierdliwą grzecznością i
byciem super- duper miłym.
Minęło kilka tygodni, upłynniłam kilka setek i nagle doznałam
olśnienia. Nic nie potrzebuję. Jestem tylko tu i teraz. Nie muszę
robić planów na poprawę swojego samopoczucia. Mam idealnie
niedorobiony uśmiech i to jest dobre. Moja wyjątkowość tkwi
właśnie w małych niedoróbkach TEGO TAM W GÓRZE. Kiedy wreszcie
to zrozumiałam poczułam ogromną ulgę. Porównywalną do
niespodziewanego wyleczenia z nieuleczalnej choroby.
Mąż długi czas kpił sobie z mojej ortodontycznej porażki.
Postanowiłam do niego dołączyć. Obśmiewając własne kompleksy
szybko zmniejszyłam je do takich rozmiarów, że mogłam upchnąć
je w pudełku od zapałek i schować na dnie zapomnianego,
piwnicznego pudła.
poniedziałek, 24 marca 2014
BAJKA O ZMIERZCHU
Przepis
na bajkę: pomarańczowe światło latarni, opatulone zmierzchem drzewa, deszcz. W obcym mieście, idąc pustymi ulicach patrzę jak
zapalają się i gasną światła w oknach. Poczucie bezdomności
znika przewalone na łopatki przez zachwyt. Zmarznięty stwór z
zasupłaną zmarszczką między brwiami raz jeszcze zostaje
znokautowany przez piękno.
sobota, 22 marca 2014
OSOBNY GATUNEK ZWANY MĘŻEM
Małżeństwo jest ciągłą lekcją pokory. Nieustannie przeciągamy
linę. Wciąż próbujemy przemycić nasze ego. Dopiero gdy uda się
znaleźć punkt odniesienia widzimy śmieszność tych nieustających
zapasów. Pozwolić drugiej osobie być niedoskonałą, inną, daleką
od naszych chorych wyobrażeń. Nie łamać skrzydeł, nie zajmować
się martyrologią, nie porastać woskiem. Być. Uważnym i czułym
jak membrana. Tu i teraz. Pozwolić by obok ciebie żył i rozwijał
się osobny gatunek zwany mężem.
czwartek, 13 marca 2014
ODSĄCZONE Z CZASU
Nawlekam na nitkę
szklane paciorki codzienności. Wisior wystawiam pod światło.
Odbija światy, które ledwie mogę przeczuwać. Rzeczywistość
zawsze będzie taka jaką sami sobie stworzymy. Banał. A jednak
wciąż przekonuję się o tym na nowo.
Szłam dziś
pustą, kamienistą drogą w samo południe. Słońce łagodnie
spływało mi z włosów na kark. Patrzyłam na ogromne drzewa. Łyse
olbrzymy z Tolkienowskiego Fangorn. Słuchałam muzyki. Nie trzeba
było nic więcej. Zwykła chwila odsączona z czasu. Szczęście
najprostsze.
sobota, 8 marca 2014
NA SCHODACH
Siedzi na
schodach. Zwinięta w pięść jej wysokość poczwarka. Mały
człowiek siada obok. Chwilę milczy. Patrzy. Pyta.
-Dlaczego
siedzisz na schodach? Czemu nie ma cię tutaj?
- Jak to nie ma?
Przecież mnie widzisz!
- Jesteś za
szybą. Nie mogę cię dotknąć.
- Jestem
wściekła.
- Jak ktoś jest
wściekły to nie siedzi na schodach.
- Ale ja jestem
wściekła i smutna.
- Jak ktoś jest
smutny to się przytula albo siada komuś na kolanach.
- Nie ma kolan na
których mogłabym usiąść.
- Ja mogę usiąść
na twoich.
czwartek, 6 marca 2014
SEN KTÓRY PRZYPOMNIAŁ MI SIĘ PODCZAS PORANNEGO PRYSZNICA
Śnił mu się
dzisiaj dom. Nie przypominał tego, który straciłam. Stał samotnie
na unurzanym jesienią wzgórzu. Podstarzałe buki rysowały w nim
cień od południa. Brzozy gapiły się w zachodnie okna. Dom był nasiąknięty pamięcią niepozornych przedmiotów. Białych
filiżanek z filigranowym zawijasem uszka. Drewnianej szczotki do
włosów z wygrawerowanym ornamentem w kształcie klucza wiolinowego.
Kilkoma rzędami porośniętych kurzem książek. Skrzypiącej,
brzuchatej szafy upchanej zapachem lawendy i jedwabną bielizną. Lnianymi poduszkami kimających razem z parą kotów na werandowej
otomanie.
Dom był pusty, ale nie było w nim pustki. Widać było, że czekał na obudzenie. Na małe, bose stopy na schodach. Koszyk świeżo zerwanych pomidorów. Kołysanie rozgrzanego dwojgiem ciał łóżka.
Dom był pusty, ale nie było w nim pustki. Widać było, że czekał na obudzenie. Na małe, bose stopy na schodach. Koszyk świeżo zerwanych pomidorów. Kołysanie rozgrzanego dwojgiem ciał łóżka.
Sterczałam pod drzwiami i bałam się przekroczyć
próg.
poniedziałek, 3 marca 2014
PRZEMYCAM SIEBIE
Po całym dniu
spędzonym w towarzystwie 11 miesięcznego maratończyka mrużę oczy
i patrzę jak pomarańczowe światło latarni rozpryskuje się w
wiązkę pamięci. Zakładam buty, kaptur, opatulam się płaszczem.
Przemycam siebie.
Pisać przede
wszystkim. Patrzeniem. Dotykiem. Wysokim drzewem naprzeciw kuchennego
stołu. Krakaniem wron wracających do gniazd. Czarną rzeką.
Skruszonym lodem na wilgotnym asfalcie. Przymknięciem powiek w
nerwowym tiku. Pulsowaniem skroni. Trzaskiem przegryzionego jabłka.
Szumem niedokręconego kranu. Ciepłem maleńkich, tłustych łapek.
Ziarnistością poranków. Gęstym futrem nocy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)