niedziela, 30 marca 2014

NIEDZIELA ZACZYNA SIĘ GDY ROZKRĘCA SIĘ WYOBRAŹNIA

Czerpać radość z rzeczy małych czyli być tu i teraz. Wszystkimi zmysłami, całą objętością serca, palcami, rękami, nogami, pełną skalą śmiechu, szeptów, podśpiewywań, nieograniczoną gamą zapachów, kolorów, faktur i odcieni.
Przykład?
 Niedzielna, przedśniadaniowa czasoprzestrzeń. Siedzimy przy kuchennym stole i malujemy. Wszyscy razem. To pierwsza i najważniejsza zasada.

Reguła druga. Nic nie narzucamy.
Wyobraźnia rozkręca się powoli by po chwili rozpędzić się z prędkością ponaddźwiękową. Powstają ptaszory. Drzewodomy. Chmury zmieniają się w gąsienice. Palmy w parasole. Do farb szybko dołącza plastelina, potem włóczka. Pędzle zamieniają się w palce i odwrotnie.

Zasada trzecia. Śmiać się do woli. Przede wszystkim z siebie. Strzelamy z mężem kałasznikowe serie śmiechu gdy dostrzegamy, że nasze dzieci malarsko wyprzedzają nas o całą epokę. Przy potencjale naszych latorośli wypadamy jak szkolni sztywniacy. A zatem. Homeschooling i tu zbiera swoje plony.

Od stołu odrywa nas panoszące się w oknie słońce i wwiercający się w mózgi głód. Niestety musimy wcielić w życie jeszcze ostatnią zasadę: każdy sprząta po sobie. Tu, jak nietrudno się domyślić, kończy się nasza twórcza idylla. Trzeba wysilić intelekt by sprzątanie "zrobić fajne". Tym razem się udało. Zabawa w roboty okazała się niezawodna.

Po wyścigach z wyobraźnią rozdajemy dzieciakom marchewki i otwieramy drzwi do ogrodu.
Niedziela zaczyna się rozkręcać.

wtorek, 25 marca 2014

HISTORIA POMYŁEK


Mam nie pisać poezji. Jedynie prosto. O rzeczach prostych. Inaczej nikt nie kupi mojej książki. Która jest prawdziwą historią rzeczy małych. Nie jakąś tam poetycką fanaberią. „Dobrze” - pomyślałam. I zamilkłam. Bo milczeć jest rzeczą prostą. Choć wcale nie małą. Potem wpadłam na pomysł, że napiszę o czymś co dość mocno sprowadzi mnie na ziemię. I przypomniałam sobie onegdaj traumatyczną, dziś dość zabawną historię stomatologiczną.

Oto ona.

Znalazłam ją w worze z napisem „historie pomyłek”. Tak je nazwałam choć nie mam teraz wątpliwości, że tak naprawdę były to zwykłe ataki paniki zmieszane z dość intensywnym rozpanoszeniem mojego własnego ego. Głównymi bohaterami tejże opowieści jestem ja (spanikowana) oraz szczerzący złośliwie blaszkowe oczy aparat ortodontyczny.

Zanim zacznę na dobre grzebać w worze, zadam wam proste pytanie: Czy trzydziestoparoletnia kobieta dobrowolnie decydująca się na uwięzienie swojej szczęki w żelastwie i zapłacenie za to fortuny wydaje wam się normalna?

Cóż. Nie będę czekać na odpowiedź. Każdy sam może sobie ją wygenerować. Pozwólcie jednak, że przedstawię wam scenę, która może wam coś niecoś wyjaśnić. Pamiętam ją jak dziś. Środek nocy gdzieś na skraju przedwiośnia i zimy. Czas spływający do oczu wianuszkiem łez przy byle jakiej okazji i bez okazji. Tamtej nocy wydawało mi się, że jestem już kilka milimetrów drogi do uderzenia o bruk. Siedziałam wtedy jak zwykle z opuchniętymi oczodołami, wędrując po kilka stron naraz swoją wirtualną Odyseją. W pewnym momencie mój wzrok przykuła reklama wściekle białego, idealnego uśmiechu. Hieny myśli od razu znalazły sobie temat do pastwienia się. Pech chciał, że właśnie wtedy rósł mi kolejny ząb mądrości. (Który to już z kolei?) Pomyślałam: trzeba udać się wkrótce do wiadomego lombardu pragnień i potrzeb. Tym razem całkiem konkretnych. Ząb rozpychał się, włażąc korzeniem w moje ledwie stojące wtedy na nogach poczucie wartości. Trzeba było go usunąć. Pozbyć się jeszcze jednej sączącej jad kanalii. Zaczęłam buszować po dentystycznym świadku. Gdzieś koło pierwszej w nocy znalazłam, jak mniemałam, odpowiedniego dla mnie stomatologa.

Dwa dni później siedziałam na pomarańczowo – kremowym foteliku i rozdziawiałam gębę w stronę całkiem przystojnego doktorka. Po dokonaniu oględzin dowiedziałam się, że nie tylko wybujała nagle ósemka może stać się przyczyną moich pierwszych siwych włosów. Prawdziwym zagrożeniem dla mojego rudo- blond fryzu może stać się niezbity fakt, iż jak się wyraził dentystyczny guru mam „całkiem sporą wadę zgryzu”. Hieny myśli już stanęły na wysokości zadania i zaczęły swoje podśmiewywania: „ masz nieprzyzwoicie niepoprawny zgryz”, „ jak można spojrzeć na kobietę o takim zgryzie, nie mówiąc już żeby ją przypadkiem pocałować.” Nie muszę chyba wspominać, że aż do owej nieszczęsnej konsultacji nie miałam pojęcia o moich szczękowych niedoróbach. Wiedziałam, że zęby nie dodają mi pewności siebie, ale po latach zdołałam zaakceptować krzywizny ściśnięte w mojej jamie ustnej. Nagle dowiedziałam się, że jako osoba niezależna, tudzież dojrzała i rozumna, powinnam natychmiast poddać się leczeniu. „Pani uśmiech nie jest korzystny”. Można to poprawić.” I dalejże. Hura. Ruszają na mnie z masą plastyczną, z upierdliwą grzecznością i byciem super- duper miłym.

Minęło kilka tygodni, upłynniłam kilka setek i nagle doznałam olśnienia. Nic nie potrzebuję. Jestem tylko tu i teraz. Nie muszę robić planów na poprawę swojego samopoczucia. Mam idealnie niedorobiony uśmiech i to jest dobre. Moja wyjątkowość tkwi właśnie w małych niedoróbkach TEGO TAM W GÓRZE. Kiedy wreszcie to zrozumiałam poczułam ogromną ulgę. Porównywalną do niespodziewanego wyleczenia z nieuleczalnej choroby.

Mąż długi czas kpił sobie z mojej ortodontycznej porażki. Postanowiłam do niego dołączyć. Obśmiewając własne kompleksy szybko zmniejszyłam je do takich rozmiarów, że mogłam upchnąć je w pudełku od zapałek i schować na dnie zapomnianego, piwnicznego pudła.


poniedziałek, 24 marca 2014

BAJKA O ZMIERZCHU



Przepis na bajkę: pomarańczowe światło latarni, opatulone zmierzchem drzewa, deszcz. W obcym mieście, idąc pustymi ulicach patrzę jak zapalają się i gasną światła w oknach. Poczucie bezdomności znika przewalone na łopatki przez zachwyt. Zmarznięty stwór z zasupłaną zmarszczką między brwiami raz jeszcze zostaje znokautowany przez piękno.


sobota, 22 marca 2014

OSOBNY GATUNEK ZWANY MĘŻEM




Małżeństwo jest ciągłą lekcją pokory. Nieustannie przeciągamy linę. Wciąż próbujemy przemycić nasze ego. Dopiero gdy uda się znaleźć punkt odniesienia widzimy śmieszność tych nieustających zapasów. Pozwolić drugiej osobie być niedoskonałą, inną, daleką od naszych chorych wyobrażeń. Nie łamać skrzydeł, nie zajmować się martyrologią, nie porastać woskiem. Być. Uważnym i czułym jak membrana. Tu i teraz. Pozwolić by obok ciebie żył i rozwijał się osobny gatunek zwany mężem.  

czwartek, 13 marca 2014

ODSĄCZONE Z CZASU


Nawlekam na nitkę szklane paciorki codzienności. Wisior wystawiam pod światło. Odbija światy, które ledwie mogę przeczuwać. Rzeczywistość zawsze będzie taka jaką sami sobie stworzymy. Banał. A jednak wciąż przekonuję się o tym na nowo.


Szłam dziś pustą, kamienistą drogą w samo południe. Słońce łagodnie spływało mi z włosów na kark. Patrzyłam na ogromne drzewa. Łyse olbrzymy z Tolkienowskiego Fangorn. Słuchałam muzyki. Nie trzeba było nic więcej. Zwykła chwila odsączona z czasu. Szczęście najprostsze. 

sobota, 8 marca 2014

NA SCHODACH


Siedzi na schodach. Zwinięta w pięść jej wysokość poczwarka. Mały człowiek siada obok. Chwilę milczy. Patrzy. Pyta.
-Dlaczego siedzisz na schodach? Czemu nie ma cię tutaj?
- Jak to nie ma? Przecież mnie widzisz!
- Jesteś za szybą. Nie mogę cię dotknąć.
- Jestem wściekła.
- Jak ktoś jest wściekły to nie siedzi na schodach.
- Ale ja jestem wściekła i smutna.
- Jak ktoś jest smutny to się przytula albo siada komuś na kolanach.
- Nie ma kolan na których mogłabym usiąść.

- Ja mogę usiąść na twoich. 

czwartek, 6 marca 2014

SEN KTÓRY PRZYPOMNIAŁ MI SIĘ PODCZAS PORANNEGO PRYSZNICA

Śnił mu się dzisiaj dom. Nie przypominał tego, który straciłam. Stał samotnie na unurzanym jesienią wzgórzu. Podstarzałe buki rysowały w nim cień od południa. Brzozy gapiły się w zachodnie okna. Dom był nasiąknięty pamięcią niepozornych przedmiotów. Białych filiżanek z filigranowym zawijasem uszka. Drewnianej szczotki do włosów z wygrawerowanym ornamentem w kształcie klucza wiolinowego. Kilkoma rzędami porośniętych kurzem książek. Skrzypiącej, brzuchatej szafy upchanej zapachem lawendy i jedwabną bielizną. Lnianymi poduszkami kimających razem z parą kotów na werandowej otomanie. 

Dom był pusty, ale nie było w nim pustki. Widać było, że czekał na obudzenie. Na małe, bose stopy na schodach. Koszyk świeżo zerwanych pomidorów. Kołysanie rozgrzanego dwojgiem ciał łóżka. 

Sterczałam pod drzwiami i bałam się przekroczyć próg.


poniedziałek, 3 marca 2014

PRZEMYCAM SIEBIE


Po całym dniu spędzonym w towarzystwie 11 miesięcznego maratończyka mrużę oczy i patrzę jak pomarańczowe światło latarni rozpryskuje się w wiązkę pamięci. Zakładam buty, kaptur, opatulam się płaszczem. Przemycam siebie.
Wracam z pełnymi garściami. Zapalam nocną lampkę.

Pisać przede wszystkim. Patrzeniem. Dotykiem. Wysokim drzewem naprzeciw kuchennego stołu. Krakaniem wron wracających do gniazd. Czarną rzeką. Skruszonym lodem na wilgotnym asfalcie. Przymknięciem powiek w nerwowym tiku. Pulsowaniem skroni. Trzaskiem przegryzionego jabłka. Szumem niedokręconego kranu. Ciepłem maleńkich, tłustych łapek. Ziarnistością poranków. Gęstym futrem nocy.