wtorek, 25 marca 2014

HISTORIA POMYŁEK


Mam nie pisać poezji. Jedynie prosto. O rzeczach prostych. Inaczej nikt nie kupi mojej książki. Która jest prawdziwą historią rzeczy małych. Nie jakąś tam poetycką fanaberią. „Dobrze” - pomyślałam. I zamilkłam. Bo milczeć jest rzeczą prostą. Choć wcale nie małą. Potem wpadłam na pomysł, że napiszę o czymś co dość mocno sprowadzi mnie na ziemię. I przypomniałam sobie onegdaj traumatyczną, dziś dość zabawną historię stomatologiczną.

Oto ona.

Znalazłam ją w worze z napisem „historie pomyłek”. Tak je nazwałam choć nie mam teraz wątpliwości, że tak naprawdę były to zwykłe ataki paniki zmieszane z dość intensywnym rozpanoszeniem mojego własnego ego. Głównymi bohaterami tejże opowieści jestem ja (spanikowana) oraz szczerzący złośliwie blaszkowe oczy aparat ortodontyczny.

Zanim zacznę na dobre grzebać w worze, zadam wam proste pytanie: Czy trzydziestoparoletnia kobieta dobrowolnie decydująca się na uwięzienie swojej szczęki w żelastwie i zapłacenie za to fortuny wydaje wam się normalna?

Cóż. Nie będę czekać na odpowiedź. Każdy sam może sobie ją wygenerować. Pozwólcie jednak, że przedstawię wam scenę, która może wam coś niecoś wyjaśnić. Pamiętam ją jak dziś. Środek nocy gdzieś na skraju przedwiośnia i zimy. Czas spływający do oczu wianuszkiem łez przy byle jakiej okazji i bez okazji. Tamtej nocy wydawało mi się, że jestem już kilka milimetrów drogi do uderzenia o bruk. Siedziałam wtedy jak zwykle z opuchniętymi oczodołami, wędrując po kilka stron naraz swoją wirtualną Odyseją. W pewnym momencie mój wzrok przykuła reklama wściekle białego, idealnego uśmiechu. Hieny myśli od razu znalazły sobie temat do pastwienia się. Pech chciał, że właśnie wtedy rósł mi kolejny ząb mądrości. (Który to już z kolei?) Pomyślałam: trzeba udać się wkrótce do wiadomego lombardu pragnień i potrzeb. Tym razem całkiem konkretnych. Ząb rozpychał się, włażąc korzeniem w moje ledwie stojące wtedy na nogach poczucie wartości. Trzeba było go usunąć. Pozbyć się jeszcze jednej sączącej jad kanalii. Zaczęłam buszować po dentystycznym świadku. Gdzieś koło pierwszej w nocy znalazłam, jak mniemałam, odpowiedniego dla mnie stomatologa.

Dwa dni później siedziałam na pomarańczowo – kremowym foteliku i rozdziawiałam gębę w stronę całkiem przystojnego doktorka. Po dokonaniu oględzin dowiedziałam się, że nie tylko wybujała nagle ósemka może stać się przyczyną moich pierwszych siwych włosów. Prawdziwym zagrożeniem dla mojego rudo- blond fryzu może stać się niezbity fakt, iż jak się wyraził dentystyczny guru mam „całkiem sporą wadę zgryzu”. Hieny myśli już stanęły na wysokości zadania i zaczęły swoje podśmiewywania: „ masz nieprzyzwoicie niepoprawny zgryz”, „ jak można spojrzeć na kobietę o takim zgryzie, nie mówiąc już żeby ją przypadkiem pocałować.” Nie muszę chyba wspominać, że aż do owej nieszczęsnej konsultacji nie miałam pojęcia o moich szczękowych niedoróbach. Wiedziałam, że zęby nie dodają mi pewności siebie, ale po latach zdołałam zaakceptować krzywizny ściśnięte w mojej jamie ustnej. Nagle dowiedziałam się, że jako osoba niezależna, tudzież dojrzała i rozumna, powinnam natychmiast poddać się leczeniu. „Pani uśmiech nie jest korzystny”. Można to poprawić.” I dalejże. Hura. Ruszają na mnie z masą plastyczną, z upierdliwą grzecznością i byciem super- duper miłym.

Minęło kilka tygodni, upłynniłam kilka setek i nagle doznałam olśnienia. Nic nie potrzebuję. Jestem tylko tu i teraz. Nie muszę robić planów na poprawę swojego samopoczucia. Mam idealnie niedorobiony uśmiech i to jest dobre. Moja wyjątkowość tkwi właśnie w małych niedoróbkach TEGO TAM W GÓRZE. Kiedy wreszcie to zrozumiałam poczułam ogromną ulgę. Porównywalną do niespodziewanego wyleczenia z nieuleczalnej choroby.

Mąż długi czas kpił sobie z mojej ortodontycznej porażki. Postanowiłam do niego dołączyć. Obśmiewając własne kompleksy szybko zmniejszyłam je do takich rozmiarów, że mogłam upchnąć je w pudełku od zapałek i schować na dnie zapomnianego, piwnicznego pudła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz