czwartek, 17 kwietnia 2014

MIESZANKA WYBUCHOWA



Nie pamiętam kiedy to się zaczęło. Wiem, że trwa już na tyle długo, że wczepiło się w moją pamięć jak kleszcz w pachwinę. Okołoświąteczny festiwal smutków. Wiadro żalów. Garnuszek łez. Gar wściekłych utyskiwań. Buuuu... Cała kuchnia tonie.

Tak. Przed świętami bywam dość wybuchową mieszanką Shreka, Woodego Allena i Kopciuszka. Usilnie próbuję schronić się na swoich bagnach, wyciszyć przedświątecznie, pogapić się na zielone (bo zielone wiadome dobre dla oczu i duszy). Próby te jednak zostają zgładzone prawie w zarodku przez neurotyczna naturę rodem z klasyki komedii amerykańskiej. Podszyta wiecznym niepokojem nie mogę zatrzymać paplaniny myśli. Kłębią się, gnębią i zasypują każdą kropelkę ciszy. W to wszystko pakuje się kopciuszkowata dobroduszność. Już pędzę oddzielać ziarnka maku od piasku albo jak kto woli kubeczki po jogurtach od zwojów reklamówek z Biedronki i Tesco. W międzyczasie odklejam kawałki plasteliny z dywanu i włosów Jaśka. A w przelocie robię dwudaniowy obiad plus ulubioną zupę. Po obiedzie oczywiście wszystko skrupulatnie zmywam bo zmywarka nie frajer i wie, że najlepiej zepsuć się na święta.

Tak. Po porannej porcji postowsiankowych łez postanawiam wysłać rodzinny ludek na święta do teściowej. Niech się najedzą, naświętują, natelewizorują, nabiorą rumieńców i czekoladek w kieszenie. Taką wizję toczę podczas przełykania zupy szlochem. Niestety. Małe i większe stwory już się na mnie wieszają, wycałowywują mnie i wygilgowują i chórem obwieszczają, że nie ma mowy. Że święta to święta. I już. I zaraz pędzę szykować plan działania. I znów rzucam się na oślep w wir.

Wieczorem znienacka słońce wyłazie zza popielatej pierzyny chmur.Gapię się przez okno i widzę, że puszcza mi jakieś znaki w seledynowych świeżo wyklutych liściach bzu. Ostrożnie wyczołguję się z objęć czterech ścian i nieśmiało chwytam kierownicę roweru. Szast prast ulatniam się zanim mąż i ukochane smarkające i pokaszlujące ludki zdążą złowić mnie w swoje sieci. Gnam pod wiatr. Resztki anemicznego słońca głaszczą trochę po plecach ale w uszach zawierucha. Naciągam kaptur i nagle eureka. Czas tężeje jak galaretka w lodówce. Zielone pola robią się jakieś jaśniejąco zielone. Chmury nabierają rumieńców i pachną migdałami. Ogrody upstrzone magnoliami i forsycją raz po raz puszczają do mnie oko. Zwalniam. Skręcam na szutrową drogę i wyciągam z kieszeni antyczną MP3. Zaopiekuj się mną. Nawet gdy nie będę chciał. Zaopiekuj się mną. Mocno tak. Z gębą rozdziawioną jak na dentystycznym fotelu przecinam hausty powietrza fundując szemrany koncert świeżo zaoranym polom i kilku rzędom zaróżowionych jabłonek.


Tak. Zaopiekuj się mną - drą się wczepione w struny głosowe myśli. Na święta naszykować musisz tylko jedno – zdrowe, wypucowane, pachnące szczęście. Takie z którego płynie cała reszta. Radość, bliskość, poczucie sensu. Niezmiennie tu i teraz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz