Po całym dniu
spędzonym w towarzystwie 11 miesięcznego maratończyka mrużę oczy
i patrzę jak pomarańczowe światło latarni rozpryskuje się w
wiązkę pamięci. Zakładam buty, kaptur, opatulam się płaszczem.
Przemycam siebie.
Pisać przede
wszystkim. Patrzeniem. Dotykiem. Wysokim drzewem naprzeciw kuchennego
stołu. Krakaniem wron wracających do gniazd. Czarną rzeką.
Skruszonym lodem na wilgotnym asfalcie. Przymknięciem powiek w
nerwowym tiku. Pulsowaniem skroni. Trzaskiem przegryzionego jabłka.
Szumem niedokręconego kranu. Ciepłem maleńkich, tłustych łapek.
Ziarnistością poranków. Gęstym futrem nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz