Mam nie pisać
poezji. Jedynie prosto. O rzeczach prostych. Inaczej nikt nie kupi
mojej książki. Która jest prawdziwą historią rzeczy małych. Nie
jakąś tam poetycką fanaberią. „Dobrze” - pomyślałam. I
zamilkłam. Bo milczeć jest rzeczą prostą. Choć wcale nie małą.
Potem wpadłam na pomysł, że napiszę o czymś co dość mocno
sprowadzi mnie na ziemię. I przypomniałam sobie onegdaj
traumatyczną, dziś dość zabawną historię stomatologiczną.
Oto ona.
Znalazłam ją w worze z napisem „historie pomyłek”. Tak je
nazwałam choć nie mam teraz wątpliwości, że tak naprawdę były
to zwykłe ataki paniki zmieszane z dość intensywnym rozpanoszeniem
mojego własnego ego. Głównymi bohaterami tejże opowieści jestem
ja (spanikowana) oraz szczerzący złośliwie blaszkowe oczy aparat
ortodontyczny.
Zanim zacznę na dobre grzebać w worze, zadam wam proste pytanie:
Czy trzydziestoparoletnia kobieta dobrowolnie decydująca się na
uwięzienie swojej szczęki w żelastwie i zapłacenie za to fortuny wydaje wam się normalna?
Cóż. Nie będę czekać na odpowiedź. Każdy sam może sobie ją
wygenerować. Pozwólcie jednak, że przedstawię wam scenę, która
może wam coś niecoś wyjaśnić. Pamiętam ją jak dziś. Środek
nocy gdzieś na skraju przedwiośnia i zimy. Czas spływający do
oczu wianuszkiem łez przy byle jakiej okazji i bez okazji. Tamtej
nocy wydawało mi się, że jestem już kilka milimetrów drogi do
uderzenia o bruk. Siedziałam wtedy jak zwykle z opuchniętymi
oczodołami, wędrując po kilka stron naraz swoją wirtualną
Odyseją. W pewnym momencie mój wzrok przykuła reklama wściekle
białego, idealnego uśmiechu. Hieny myśli od razu znalazły sobie
temat do pastwienia się. Pech chciał, że właśnie wtedy rósł mi
kolejny ząb mądrości. (Który to już z kolei?) Pomyślałam:
trzeba udać się wkrótce do wiadomego lombardu pragnień i potrzeb.
Tym razem całkiem konkretnych. Ząb rozpychał się, włażąc
korzeniem w moje ledwie stojące wtedy na nogach poczucie wartości.
Trzeba było go usunąć. Pozbyć się jeszcze jednej sączącej jad
kanalii. Zaczęłam buszować po dentystycznym świadku. Gdzieś koło
pierwszej w nocy znalazłam, jak mniemałam, odpowiedniego dla mnie
stomatologa.
Dwa dni później siedziałam na pomarańczowo – kremowym foteliku
i rozdziawiałam gębę w stronę całkiem przystojnego doktorka. Po
dokonaniu oględzin dowiedziałam się, że nie tylko wybujała nagle
ósemka może stać się przyczyną moich pierwszych siwych włosów.
Prawdziwym zagrożeniem dla mojego rudo- blond fryzu może stać się
niezbity fakt, iż jak się wyraził dentystyczny guru mam „całkiem
sporą wadę zgryzu”. Hieny myśli już stanęły na wysokości
zadania i zaczęły swoje podśmiewywania: „ masz nieprzyzwoicie
niepoprawny zgryz”, „ jak można spojrzeć na kobietę o takim
zgryzie, nie mówiąc już żeby ją przypadkiem pocałować.” Nie
muszę chyba wspominać, że aż do owej nieszczęsnej konsultacji
nie miałam pojęcia o moich szczękowych niedoróbach. Wiedziałam,
że zęby nie dodają mi pewności siebie, ale po latach zdołałam
zaakceptować krzywizny ściśnięte w mojej jamie ustnej. Nagle
dowiedziałam się, że jako osoba niezależna, tudzież dojrzała i
rozumna, powinnam natychmiast poddać się leczeniu. „Pani uśmiech
nie jest korzystny”. Można to poprawić.” I dalejże. Hura.
Ruszają na mnie z masą plastyczną, z upierdliwą grzecznością i
byciem super- duper miłym.
Minęło kilka tygodni, upłynniłam kilka setek i nagle doznałam
olśnienia. Nic nie potrzebuję. Jestem tylko tu i teraz. Nie muszę
robić planów na poprawę swojego samopoczucia. Mam idealnie
niedorobiony uśmiech i to jest dobre. Moja wyjątkowość tkwi
właśnie w małych niedoróbkach TEGO TAM W GÓRZE. Kiedy wreszcie
to zrozumiałam poczułam ogromną ulgę. Porównywalną do
niespodziewanego wyleczenia z nieuleczalnej choroby.
Mąż długi czas kpił sobie z mojej ortodontycznej porażki.
Postanowiłam do niego dołączyć. Obśmiewając własne kompleksy
szybko zmniejszyłam je do takich rozmiarów, że mogłam upchnąć
je w pudełku od zapałek i schować na dnie zapomnianego,
piwnicznego pudła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz