Udało mi się przemycić kawałek dobrej samotności. Trzy wieczory.
Bez konieczności stawania na baczność. Bez informacyjnego szumu.
Bez dreptania w kółko.
Dobra samotność zaczyna się łapaniem równowagi na linie. Łykiem
białej herbaty z płatkami róży nalewanej z małego czajniczka do
filigranowej filiżanki. Słuchaniem Gymnopedie Satie
dotykając zimnej podłogi rozgrzanymi po kąpieli bosymi stopami.
Delikatnym trąceniem zmysłów tak by nastawiły wszystkie swoje
naczynia włosowate na intensywność nicnierobienia.
Siedzę po ciemku na tarasie i rozwijam swoje supły. Pierwszy raz
od miesięcy obserwuję siebie bez ataku paniki. Wiem, że muszę się
przeczołgać przez labirynty myśli nie mając w zanadrzu żadnego
punktu odniesienia poza sobą samą. Nic nie może mnie wydrzeć z
tej chwili. Z tego wieczoru. Ciepły deszcz kapie mi z włosów na
kark. Po niebie bezszelestnie przesuwa
się kłębiasta zwierzyna. Od czasu do czasu księżyc rozpruwa ją
swoim światłem, które rozpryskuje się na moją twarz. Jestem
częścią tego wszystkiego. Tu i teraz kiełkuje proste zwyczajne
szczęście.
Piąta dwadzieścia. Zaczyna się dzień mojego prawie
trzynastomiesięcznego syna. Mały stwór bez cienia skrupułów
wydziera ze mnie niedokończone sekwencje gwałtownie urwanego snu.
Uchylam lewe oko pozwalając by prawe napawało się jeszcze błogą
bezczynnością. Po trzydziestu sekundach zrywam się z łóżka i
gnam ratować rozchichotanego ludka, który swoim porannym zwyczajem
wdrapał się właśnie na chybotliwy fotel. Moja dobra samotność
zaszywa się w drobnych szczelinach przemyconej na krótko muzyki.
Potem zaczepia się w skradzionej na wczorajszym spacerze kwitnącej
gałązce jabłoni. Tam czeka na swój czas, na kolejną filiżankę
herbaty, na niedokończoną książkę, nieupieczony chleb,
nierozsupłane myśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz