Plan był prawie doskonały. Tatry w samym sercu wiosny. Powroty w
krainy sprzed lat. Pojawił się tylko jeden zgrzyt. Tyci.
Tyciuteńki. Pięć dni w Tatrach to dla naszej piątki wydatek
zdecydowanie nielilipuci. Będąc osobą z natury pozbawioną
umiejętności analizy praktycznej, udawałam, że tak banalna sprawa
jak niedostosowanie dochodów do wydatków wcale mnie nie dotyczy. A
jednak. Podczas jednej z tarasowych celebracji poobiedniej kawy mąż
wyjaśnił mi to dość dobitnie. Zamilkłam przygnieciona lawiną
faktów, o których w swojej poetycko niefrasobliwej niefrasobliwości
nie miałam pojęcia. To mógłby być prawie idealny wstęp do
małżeńskiej kłótni. Ale...
Być może to sprawa popołudniowego światła przekradającego się
przez świeże pączki podtarasowej leszczyny. A może jakiś
zapomniany ciepły chuch zdrowego rozsądku. Nagle. Całkiem
znienacka znaleźliśmy sposób na zamianę planu prawie doskonałego
na prawie – prawie doskonały. Postanowiliśmy wymienić
tatrzański sen sentymentalny na trzy pary oszprychowanych kół i
dwa foteliki rowerowe. Dołożyliśmy bonus w postaci super
sakwiarskich sakw. I pozwoliliśmy wyobraźni płynąć pod prąd.
Tak. Prawie – prawie doskonały plan obejmuje wyprawę
rowerową w samym sercu wiosny z całą plejadą gratisów –
wiatrem na policzkach, zgrzytem szutrowej drogi, muzyką kwietniowego
lasu, ogniem o zmierzchu, mgłą o świcie. Czy ktoś zna plan
bardziej doskonały?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz