Nie pamiętam kiedy to się zaczęło. Wiem, że trwa już na tyle
długo, że wczepiło się w moją pamięć jak kleszcz w pachwinę. Okołoświąteczny
festiwal smutków. Wiadro żalów. Garnuszek łez. Gar wściekłych
utyskiwań. Buuuu... Cała kuchnia tonie.
Tak. Przed świętami bywam dość wybuchową mieszanką Shreka,
Woodego Allena i Kopciuszka. Usilnie próbuję schronić się na
swoich bagnach, wyciszyć przedświątecznie, pogapić się na
zielone (bo zielone wiadome dobre dla oczu i duszy). Próby te jednak
zostają zgładzone prawie w zarodku przez neurotyczna naturę rodem
z klasyki komedii amerykańskiej. Podszyta wiecznym niepokojem nie
mogę zatrzymać paplaniny myśli. Kłębią się, gnębią i
zasypują każdą kropelkę ciszy. W to wszystko pakuje się
kopciuszkowata dobroduszność. Już pędzę oddzielać ziarnka maku
od piasku albo jak kto woli kubeczki po jogurtach od zwojów
reklamówek z Biedronki i Tesco. W międzyczasie odklejam kawałki
plasteliny z dywanu i włosów Jaśka. A w przelocie robię
dwudaniowy obiad plus ulubioną zupę. Po obiedzie oczywiście
wszystko skrupulatnie zmywam bo zmywarka nie frajer i wie, że
najlepiej zepsuć się na święta.
Tak. Po porannej porcji postowsiankowych łez postanawiam wysłać
rodzinny ludek na święta do teściowej. Niech się najedzą,
naświętują, natelewizorują, nabiorą rumieńców i czekoladek w
kieszenie. Taką wizję toczę podczas przełykania zupy szlochem.
Niestety. Małe i większe stwory już się na mnie wieszają,
wycałowywują mnie i wygilgowują i chórem obwieszczają, że nie
ma mowy. Że święta to święta. I już. I zaraz pędzę szykować
plan działania. I znów rzucam się na oślep w wir.
Wieczorem
znienacka słońce wyłazie zza popielatej pierzyny chmur.Gapię się
przez okno i widzę, że puszcza mi jakieś znaki w seledynowych
świeżo wyklutych liściach bzu. Ostrożnie wyczołguję się z
objęć czterech ścian i nieśmiało chwytam kierownicę roweru.
Szast prast ulatniam się zanim mąż i ukochane smarkające i
pokaszlujące ludki zdążą złowić mnie w swoje sieci. Gnam
pod wiatr. Resztki anemicznego słońca głaszczą trochę po plecach
ale w uszach zawierucha. Naciągam kaptur i nagle eureka. Czas tężeje
jak galaretka w lodówce. Zielone pola robią się jakieś jaśniejąco
zielone. Chmury nabierają rumieńców i pachną migdałami. Ogrody
upstrzone magnoliami i forsycją raz po raz puszczają do mnie oko.
Zwalniam. Skręcam na szutrową drogę i wyciągam z kieszeni
antyczną MP3. Zaopiekuj
się mną. Nawet gdy nie będę chciał. Zaopiekuj się mną. Mocno
tak. Z
gębą rozdziawioną jak na dentystycznym fotelu przecinam hausty
powietrza fundując szemrany koncert świeżo zaoranym polom i kilku
rzędom zaróżowionych jabłonek.
Tak. Zaopiekuj się mną - drą się wczepione w struny głosowe
myśli. Na święta naszykować musisz tylko jedno – zdrowe,
wypucowane, pachnące szczęście. Takie z którego płynie cała
reszta. Radość, bliskość, poczucie sensu. Niezmiennie tu i teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz