Od jakiegoś czasu nie jeżdżę samochodem. Staram się tak rozplanować swoją czasoprzestrzeń by wystarczyła mi para nóg albo oszprychowanych kół. Postanowiłam nie zamykać się w kapsule. Wystawiam łeb na słońce i wiatr. Czuję ostre uderzenia deszczu na policzkach. Wiem, że żyję.
Pochylone na rowerze ciało powoli wchodzi w medytację ruchu. Kiedy
opór powietrza i mięśni zmienia mój oddech w odgłos miechu,
wyobrażam sobie skrzydła unoszącego się nade mną ptaka. Gdy
zaczynałam maczać palce w medytacji lubiłam tworzyć wizualizację
orła. Teraz jednak jego dostojne ruchy nie pasują do moich
podchodów cyklisty. Dużo bliższa jest mi mewa. Krzykliwie
wynurzająca się z porannej mgły. Wygrzebująca resztki jedzenia z
kłębka potarganej rybackiej sieci. Wytrwale zachłystująca się
życiem. Nieustępliwa. Droga uczy mnie uporu. Kiedy wiatr uderza
prosto w płuca czuję jak moja czerwona od chłodnych drobinek twarz
nasyca się haustami prostego szczęścia.
Jadąc na rowerze przemieszczam się wystarczająco wolno by
zanurzyć się w tumult mijanych twarzy, spokój lub chaos krajobrazu, zapachy i głosy ulicy.
Z drugiej strony przemieszczam się wystarczająco szybko by
przestrzeń nabrała właściwej sobie intensywności. Jest tak jak być powinno. Czysta esencja chwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz