Leżałam na sofie z głową utkwioną na chuderlawym torsie męża.
Wcierałam smarki w jego koszulkę. Tym razem cierpliwie pozwalał by
jego ubranie wchłonęło wilgoć z moich policzków. Rozmawialiśmy
o lęku. O tym podstępnym tyranie, który zawsze podcinał nam
kolana na krok przed dotarciem do mety. Zastanawiałam się kiedy
ostatnio czułam to wyjałowione z trosk poczucie niekończących się
możliwości. Tak. To było na pewno przed pożarem. Pamiętam jeden
ze spacerów w lesie. Padało. Zdjęłam bluzkę i pozwoliłam by
deszcz dotkliwie dotykał mojego ciała. Chłód był jak
ogłuszająca muzyka, która przerwana nagle uderza obuchem w głowę.
Trzęsły mi się kolana, a ja gapiłam się w niebo. Czułam, że
jestem częścią tego miejsca. Tych drzew, tego deszczu, tych liści
pod stopami.
Kilka dni temu odwiedziłam ze swoim rodzinnym ludkiem byłą
sąsiadkę. Poszliśmy w tamto miejsce. W stronę brzozowego
zagajnika. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Jadąc autem od razu
włączyliśmy muzykę. Wieczorem siedziałam po ciemku przy
kuchennym stole. Dzieciaczki nie domagały się kolejnej porcji
czytania, gdy przytuliłam je na dobranoc. Mąż zanurkował w
salonowej sofie, ale nie włączył komputera. Zawahałam się, lecz
podeszłam do niego. Wtuliłam się w milczące ciepło znajomego mi
ciała. Nie powiedziałam mu o tym, ale zastanawiałam się dlaczego
od pożaru naszego domu ani razu nie upiekłam chleba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz