Kiedy nadchodzą ciemne dni, staram się trzymać pod powiekami kilka pastelowych obrazków. Na przykład ten. Jabłka krojone w ćwiartki i obierane z namaszczeniem.
Ćwiartki nabijane na nóż. Zjadane szybko, z rozczarowaniem i
wstydem. Bo przecież wolałam jabłka w całości ze skórką. Nie
mogłam jednak wtedy pogardzić żadnym okruchem ciepła. Bo przecież
zawsze czułam jego niedosyt. Nigdy nie przestał być dotkliwy.
Próbuję wtedy też myśleć o zapachach. Te obiecujące trzymają się pamięci, jeśli zdołałam ją oszukać. Umiem to robić. Zmywam puder z
policzków i patrzę na ucieranie cukrowej róży. Albo
wylizywanie koglu – moglu na sernik. Kiedy myję ręce, stoję w kolejce w piekarni,
która była kiedyś tryumfalnym obeliskiem gorących, bułkowych bochenków. Tak... Pył
rzucony w oczy. Zamazujący to, co mroczne i okrutne. Pył, który
trzyma się powiek tak długo jak tusz trzyma się rzęs.
Kilka dni temu przyczołgała się do mnie jedna z tych chwil, gdy nagle przecięta blizna wylała się
niepowstrzymanym smutkiem. Jechałam wtedy autobusem. Wracałam ze
szkolenia, które nie wiedzieć czemu i po co wydawało mi wtedy
potrzebnym antidotum. Tabletką przeciwbólową. Uśmierzającą
nadmiar myślenia. To była rzecz jasna dość naiwna myśl.
Usiadłam wtedy obok młodej dziewczyny. Była obiecująco chuda i ładna. Wyglądała na
studentkę. Pomyślałam, że to dobry wybór, zważywszy na to, że
autokar był mocno zatłoczony. Dziewczę natychmiast oddało się w
ramiona komórkowego fejsbuka. Próbowałam patrzeć przez okno. Ale
jedyne co widziałam, to uderzające po oczach bilbordy. Były jak
hałaśliwy kondukt przeciskający się przez wąskie aleje
cmentarza. Wielkie białe uśmiechy z których wyciekał strach. Lęk,
który wtłacza do głowy tony bzdur. Nie wiem dlaczego
zdołał wtedy odkleić się z jakiejś reklamy i przedrzeć do mnie przez szyby autokaru. Wlazł głęboko pod moje powieki. Pod gardło podchodziły mi łzy, ale miałam
przecież tusz na rzęsach. To on zmienił bieg mojego bólu.
Zaczopował ranę. Wlało się do środka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz