Koniec lata przypomina mi, że moja codzienność często balansuje
pomiędzy dwoma stanami: przesytu i niedosytu. Oba wywołują smutek,
choć przecież z zupełnie różnych powodów.
Chcesz przykład? Proszę bardzo.
Jest początek lata. Chłonę każdy kęs słońca. Unurzane żarem
ciało oddaję w ręce wody. Wypływam na środek jeziora. Najpierw
żabką, potem grzbietem tak by oglądać ścigające mnie chmury.
Nie zatrzymuję się dopóki nie dotrę na drugi brzeg. Wychodzę na
trzęsących się nogach. Endorfinowy koktajl uderza mi do głowy.
Chwilę później gnam na rowerze w koszulce mokrej od niewykręconych
włosów. Wrzeszczę razem z rodzinnym ludkiem wygłupiołowe
piosenki. Połykamy obiad i znów cała naprzód. Tym razem w tereny
chaszczolubne. Brniemy po pas w wybujałych miętach, tudzież
pokrzywach. Wracając zahaczamy o sklepik „Galicja” i uzbrajamy
się w cztery otoczone lodami patyki. Klejąco – sennie siadamy na
schodach. Żar robi nas w bambuku i wciska się w znaleziony skrawek
cienia. Czekamy na wieczór.
Następnego dni zapał jakby mniejszy. Niebo jest zbyt błękitne.
Słońce zbyt natrętne. Woda w jeziorze pachnie jakoś inaczej.
Chaszcze robią się zbyt drapieżne. Lody są zdecydowanie za mało
zimne. Wieczór przychodzi jakoś zbyt późno. Nie bardzo chce się
na niego czekać. Kolejnego dnia jest jeszcze gorzej. Zmieniamy się
w muchy w smole. Ledwie podnosimy kończyny. Wieczór kończy się
karczemną awanturą. Przesyt śmieje się swoimi świńskimi oczkami
i klepie się się po opasłym brzuchu.
Aż w końcu przychodzi burza.
Ogromne, ciepłe krople natychmiast zalewają taras, zbyt wybujałą
trawę i okropnie nudny ogrodowy basenik. I nagle trach! Brzuszysko
przesytu pęka, zalewając nas tsunami burzowego szaleństwa.
Okropnie nudny ogrodowy basenik zmienia się nagle w aquaparkowe
eldorado. Wskakujemy do wody w ubraniach. Deszcz robi się jeszcze
cieplejszy. Lody są idealnie lodowate. A jednak... Wieczór wpada
znienacka. Zbyt szybko. Nie zdążyliśmy wyspać z siebie nawet
połowy zapasów nagromadzonego szaleństwa.
Kolejnego dnia jednak znowu pada. Tym razem nikt nie wskakuje do
baseniku. Ani nago ani w ubraniach. Na lody też nikt dziwnie nie ma
ochoty. Na środku dziurawej drogi, w błotnej kałuży moczy nogi
wiadomo kto.
Przesyt nie może istnieć bez niedosytu. Ten drugi zawsze przychodzi
znienacka. Pewnego dnia budzisz się i zauważasz, że skończyło
się lato. Tęsknisz za żarem, który tak dotkliwie pieścił twoje
plecy i ramiona. Brakuje ci deszczowych dni, po których powietrze
pachniało ozonem tak intensywnie, że brakowało ci tchu. Bose stopy
robią się lodowate, a ty uparcie nie zakładasz skarpet. Jesz
śniadanie na tarasie bez męża i dzieci. Nikt nie ma ochoty marznąć
zaraz po wyjściu z łóżka. Wieczorem jednak po raz pierwszy od
kilku tygodni zakładasz piżamę. I zamiast obejrzeć jakiś film,
po ciemku obejmujesz kubek herbaty i milczysz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz