Obudziłam się popielato – różowym świtem i zobaczyłam, że
skończyło się lato. Zegar świrował od samego rana. Dostał
palpitacji mechanizmu zębatego i przyspieszał z minuty na minutę.
Kawę musiałam wypić na stojąco. Nie zdążyłam pocałować w
pięty śpiącego jeszcze Wilczka. Nie odgarnęłam z czoła włosów
małej Filozofki. Zamiast patrzeć jak wrony zrywają się z
wierzchołków topoli, umalowałam usta i założyłam niewygodne
buty. Zbiegłam po schodach i otworzyłam bramę do obcego świata. W
tej samej chwili poczułam jak sztywnieje mi kark. Ciało zmieniło
się w gorset. Zbyt ciasny by móc swobodnie oddychać. Dźwięki
rozsypały się w ostrza i wbiły w moje ramiona. Odruchowo
przyspieszyłam kroku, próbując wyrwać się z osaczającej mnie
przestrzeni. Ale ona zaczęła się kurczyć. Czułam jak mnie
zasysa.
Siedem razy przełykałam ślinę, próbując wydobyć z
siebie swój własny głos. Kiedy w końcu mi się udało,
pomyślałam, że chyba lepiej będzie pomilczeć. Tu każdy mówił
dużo i głośno, ale prawie nikt nikogo nie słuchał. Usiadłam na
zielonym krześle. (Ładnie kontrastowało z moją granatową
marynarką). Nie mając pomysłu czym zająć ręce, otworzyłam
torebkę. Po jej krawędzi wędrował pomarańczowy żuczek. Pasażer
na gapę. W jaki sposób przemycił się do tego świata? Otworzyłam
dłoń i pozwoliłam mu przechadzać się ścieżkami moich linii
papilarnych. Poruszał się dość niezgrabnie i bardzo powoli. Zatrzymywał się. Unosił czułka. Co chwilę zawracał. Uśmiechnęłam się na
myśl, że wreszcie znalazłam bliską mi istotę.
pięknie i tyle...w
OdpowiedzUsuń