Zaczyna się od niepozornego ruchu. Zamiast jak zwykle nastawić
płytę Cohena włączam przypadkową stację radiową. Coś mruczy.
Przekręcam gałkę w prawo. Do końca. W powietrzu drga i odbija się
od szyb portugalskie fado. Jakby znajome, ale nic mi się nie
przypomina. Słucham w napięciu. Zamiast skręcić w lewo, jadę
dalej prosto.
Zamiast pchać przed sobą koszyk na parkingu przed Biedronką, pcham
drzwi niewielkiej kawiarenki uczepionej skrawka zakurzonej zieleni.
Siadam przy stoliku. Zamiast poprosić o kawę, zamawiam miętę z
limonką. Zamiast jak zawsze zrobić przegląd kinowy odbijającej
się w oknie ulicy, otwieram leżącą obok gazetę. Po krótkim
skanie gałki oczne zatrzymują się na wytłuszczonym napisie: Góry
Kardamonowe. Wystawa fotografii.
Zamiast wracać do domu, zaglądam do galerii. Kambodżańskie
krajobrazy odcedzają chwilę z czasu. Zamiast spędzić tu kilka
minut, wsiąkam na półtorej godziny. Rodzinny ludek wrócił już
pewnie do domu. Nic to, przeżyją jeszcze kilka zmian zegarowej
tarczy beze mnie. Zamiast włączyć swój tajny silnik odrzutowy,
gapię się na gołębie. Zamiast czuć się winna, pozwalam by myśli
pęczniały radością.
Zatrzymuję się przed budką z lodami i kupuję trzy gałki. Zamiast
jagodowych, wybieram pistacjowe. Siadam na murku i zlizuję z brody
zieloną lepkość. Spod bramy kościoła wpatruje się we mnie para
miodowych oczu. Chwilę później podchodzi do mnie mała,
tyczkowata, cygańska piękność. Zamiast odwrócić głowę i
wstać, zapraszam ją do budki. Wybiera czekoladowe z polewą.
Siadamy razem. Dziewczynka dynda brudnymi nogami. Dołączam do
dyndania.
Odrobinę czasoprzestrzeni dalej otwieram drzwi domu. Większe i
mniejsze stwory natychmiast zawisają mi na szyi. Siadam na progu
pozwalając im trochę powisieć. Zamiast robić obiad wspólnie
kroimy pomidory i cebulę od sąsiadki. Dodajemy wygrzebane to i owo
i szykujemy sałatkę. Małe brzuchy nadal świecą pustką. Zamiast
wyć z głodu, pieczemy bułki. Zamiast nudzić się, czekając przed
piekarnikiem, włazimy na czereśnie. Zbieramy ostatki niezjedzone
przez szpaki. Nadają się idealnie na konkurs w strzelaniu pestkami.
Wieczorem, zamiast wiązać sadło na sofie, zabieram psa i gnamy nad
rzekę. Połykam hausty powietrza nasyconego zapachem mew i ostatnich
białych pióropuszy czarnego bzu. Do jasnej anieli – jutro też
nie idę na zakupy!
bardzo sie cieszę, że tu zajrzałem
OdpowiedzUsuńMiło mi. Zaglądaj częściej.
OdpowiedzUsuńPojutrze też nie idź na zakupy ... :)
OdpowiedzUsuńZamiast - niedoceniane zwykle, a wspaniałe zazwyczaj :)
Dziękuję. Przeczytałam Twój wpis zamiast sprzątać dom. Warto było.
OdpowiedzUsuń