Moim najgorszym wynikiem synoptycznym
są słabe opady deszczu. Niby pada a jakby nie pada. W takie dni
lepiej się ode mnie trzymać z daleka. Chcesz przykład? Proszę
bardzo. Myszowate sobotnie przedpołudnie. Tkwię skoszarowana w
niewielkiej kuchni. Mąż ma pecha i tkwi razem ze mną. Szykujemy
obiad. Dwa przywiązane sznurkiem do stołu balony nadmuchane
skompresowaną frustracją. Za chwilę byle głupota przyniesie
wybuch. Nie mylę się. Jednak choć jestem na to przygotowana, nie
umiem odeprzeć w sobie przemożnej pokusy by się na kimś wyżyć.
Mąż obiera marchewkę do zupy. Gdy kończy swoim zwyczajem porzuca
obierki na stole. Nie bawiąc się z zdroworozsądkowe myślenie
robię mu nieprzyzwoitą awanturę. Tym razem jednak zamiast podjąć
wyzwanie, mężowski balonik wysupłuje się z węzła zabiera
kluczyki od auta i zatrzaskuje drzwi.
Stoję gapiąc się w okno. Wielka, tłusta mucha przecina swoim
bzyczeniem wiszący nade mną obłok ciszy. Porywam gazetę i
zaczynam wściekle walić po szybach. Po kilku ostrych uderzeniach
budzi się niedospany jeszcze synek, a mucha sfruwa do salonu.
Skradam się do wózka, stworek, ku mojemu zdziwieniu wcale nie jest
niedospany. Leży sobie z uśmieszkiem zawisłym na pyzatych
policzkach i w skupieniu próbuje złapać spacerującą po nim
muchę. Siadam na fotelu i przyglądałam mu się z ukrycia. Skończył
dopiero trzynaście miesięcy a tyle mogę się od niego nauczyć.
Wracam do kuchni. Zbierałam obierki i wyrzucam je do kompostowego
wiaderka.
Jem obiad z dziećmi i balonem ukrytym w połach swetra. Nabuzowany
radością życia rodzinny ludek chichra się nie wiadomo z czego.
Mogłabym z przyzwyczajenia zmarszczyć brwi i warknąć. Postanawiam
jednak wyskoczyć z małą wizytą na drugą stronę lustra. Kiedy
docieram na miejsce zderzam się ze zdyszanym Kapelusznikiem.
Wybałusza i tak wyłażące już z orbit oczy i trzy razy porusza
zabawnie nosem. Wybucham śmiechem. Strzelam na oślep kałasznikową
śmiechową serią. Przebijam swój balon. Za oknem z gęstego futra
chmur wyłażą anemiczne promienie słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz