Otwieram drzwi.
Usta. Pięści. Płuca. Delikatnym truchtem rozrywam hausty
powietrza. Na trawniku ziarnistość zeszklona w srebrnych łuskach.
Rysuję palcem po upudrowanej śniegiem szybie samochodu. Smakuje
dzieciństwem. Gapię się w niebo i układam wycinankę z dymu i
chmur.
Nic
nie jest ważniejsze niż to. Poczucie nienaruszonej przynależności.
W tym zmierzchu. W tym ziarnistym zimnie widzę własny oddech
zmieniający się w mrok. Jestem. Każdym uderzeniem mięśnia nie
większego niż pięść modlę się o siłę by
codzienność zmienić w zwykłe, proste szczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz