Ściskam w garści naparstek podarowanego mi czasu. Zawartość pognieciona. Supła się i kikla. Otwieram okno. Zanosi się na deszcz i mogę popatrzeć na seledynowe jeszcze liście brzozy w surowym, srebrnym świetle. Potem piję kawę, grzejąc dłonie białym kubkiem, na omiecionym chłodem tarasie.
Gdy kończy się poranny tupot bosych stóp, idziemy z Małym Wilczkiem do pani Moniki i z Małą Filozofką do przedszkola. Mały Wilczek włącza silnik odrzutowy i unosi się lekko nad asfaltem. Pani Monika zabiera go od razu do swoich kur. Mała Fi zrywa dmuchawce. Po jednym dla każdego. Idziemy. Dmuchamy. Podskakujemy. W pewnym momencie zatrzymujemy się na skraju trawy by poczuć palcami miękkość ślimaka. Patrzymy jak chowa i wyciąga różki. Raz po raz. Na przemian. Potem oglądamy kwiaty w ogródkach mijanych domów. Wymyślamy nazwy tych, których nie znamy. Żółciejki, Kurze Piórka, Różonóżki. Na koniec łapiemy się za ręce i biegniemy na rozgrzewkę.
Wracam do domu, z zaczepioną we włosach chmurą. Czuję już pierwsze krople. Nie przyspieszam kroku. Odwrotnie. Zwalniam i wciągam mocne hausty, nasączonego ozonem powietrza, Ot, taki obrazek. Ot, zwyczajność złapana w naparstku chwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz