Zdarza się. Rzadko, ale jednak... Zdarza się, że nikt od ciebie nic nie chce. Bywa wtedy, że czasem na krawędzi poranka piszesz wiersze.
***
Trzymasz
ją w garści. Ostrożnie. Jest cenna jak błyszczący koralik w
rękach dziecka. Jest światłem przez które przecedzasz grudniowe popołudnie, nagie ramiona drzew, upierdliwy deszcz ze śniegiem. Ta chwila. Jedna z tych, które pozwalają żyć.
Pozbawiona czasu i celów. Całkowicie nieproduktywna. Tak
intensywna, że podcina ci kolana. Nie robisz nic. Pijesz herbatę z
miodem. Patrzysz na wyłysiałe topole i śpiącego kota. Myślisz o
tych wszystkich pogubionych resztkach codzienności, które uczyniły
cię sobą. I o tym, że zaraz wsiądziesz do starego Volvo i ten
właśnie moment rozpryśnie się jak kawałek lodu z zamrażalnika,
który spadł wczoraj na kamienną podłogę.
Zaparkowałaś
w zatoczce na przeciwko. Nie potrafisz wyjść z samochodu. Patrzysz
na oświetlone okna swojego domu. Twój mąż gra w młynka z
dziećmi. Mała Fi siedzi na stole. Z potarganymi włosami. W samym
podkoszulku. Twoja twarz zanurzona w rzece. Smutek, który nagle
znalazł ujście. Jak cięta rana u człowieka z hemofilią. Nie
chcesz. Nie umiesz tego zatrzymać. Jesteś wilkiem stepowym. Wiesz,
że sama wyliżesz swoje rany. A jednak. Tu. W tej niszy czasu.
Czujesz miłość jedynie jak ostrze noża, które utkwiło ci między
żebrami.
***
Obrazek.
Ktoś namalował go dla ciebie. Oprawiłaś go w ramkę. Granat.
Biel. Dwie garści szarości. Z prawego górnego rogu spływa
niedokończona myśl. Ktoś wyjechał. Ktoś wrócił. Twoje serce
jest peronem kolejowym. Przetaczają się przez nie pociągi niemych
słów. Słowa, które budują ciszę lub krzyk. Słowa, które
zostają. Zaszywają się w szparach. Pod drzwiami albo w okiennych
ramach. Gnieżdżą się tam jak biedronki, który chciały
przechytrzyć zimę. Szepczą, szepczą, szepczą.