Ściskasz w ręku
garść podarowanej ci znienacka ciszy. Obchodzisz się z nią
ostrożnie jakby była opłatkiem finezyjnie odlanej porcelany. Jest
krucha. Boisz się, że zaraz rozsypie się na tysiąc
mikroskopijnych ostrych strzępów.
A jednak. Zaparzasz
kubek zielonej herbaty. Delikatnie przymykasz drzwi. Patrzysz przez
okno. Dostrzegasz kilka płatków śniegu. Prawie słyszysz ich
figlarny szept. Podglądasz nagie ramiona modrzewi, topoli, klonów,
buków, brzóz. Widzisz ornamenty na błocie. Waląca się szopa ma
kolor pieprzowej mięty. Stos kamieni przypomina śpiącego olbrzyma.
Ledwo tlące się drewno w piecu zmienia się w mruczącego kota. Nie
dokładasz nic. Patrzysz jak ogień zmienia się w popiół.
Myślisz o tym
wszystkim, co nie jest takie, jak miało być. I o tym wszystkim,
czego nie umiesz przyjąć. Już wiesz, że nie zmienisz koryta
rzeki. Wiesz, że będzie płynąć swoim rytmem i sobie tylko znaną
historią. Rozumiesz, że wszystko ma swoje miejsce i swój czas. Ten
brak. To zapętlenie czasu. Ta hałda błota. Ten beton pod nogami.
Ta resztka tlącego się drewna. Ten brud za paznokciem. Czy zdołasz
to wszystko zmieścić tu i teraz?
Modlisz się o siłę. I o to by nie czekać. By cały sens podźwignąć w jednym uniesieniu powiek.