środa, 30 września 2015

KUCHENKA NA DREWNO

Trzask palącego się drewna. Zapach. Trochę korzenny, trochę z czasów zamierzchłych, z ognisk nad rzeką i może jeszcze trochę z czasów pisania książki, z Radgoszczy. Wstać wcześnie rano, na chwilę zmienić się w osikę, pognać do szopy po drewno i zapalić w kuchni. M. robi kawę i herbatę. Zaraz zacznie się wir, świergot i tupanie bosych stóp. Ale teraz jest tylko ogień w piecu i szron na trawie. Jest szczelina wyrwana z tyranii czasu. Mocny oddech zanim uruchomisz mięśnie i zagnasz je do harówki.

Kuchenka na drewno. Dziwna była nasza relacja.Od nienawiści, poprzez frustrację, po chichą wdzięczność. Wehikuł normalności odlany na gruzach remontu.Ciepło, które żyje, trzaska, zmienia intensywność i kolor. Gotowanie na ogniu. Wolne, aromatyczne.

Wczoraj obejmowałam z Małą Filozofką i Młodym Wilczkiem pnie drzew. Dotykaliśmy aksamitnej kory młodych brzóz i czerstwej  faktury stuletnich dębów. Zbieraliśmy liście i przyklejaliśmy na kartki kolorowe znaki czającej się za progiem jesieni. Dzieciom nie przeszkadza sypiący się tynk i beton na podłodze w jadalni. Potrafią bezkonfliktowo zanurzyć się w rzekę czasu. Wejść z samo dzianie się, w czystą esencję chwili.

Tyle razy dzieci pokazały mi kim jestem i kim chciałabym być. Jedyne lustro jakie na razie mamy jest w sypialni. Rzadko tam zaglądam, a mimo tego wciąż widzę swoje odbicia. We wczorajszym nagłym zasmuceniu Małej Fi. W gestach Młodego Wi. I ich kłótniach. W uporze i niezależności Dużego Wilka.

Ogień w piecu. Kubek z herbatą obejmowany całymi dłońmi. I muzyka. Nade wszystko muzyka. Znów zaprosiłam Katie Melue. 'You are the tiger burning bright. Deep in the forest of my mind'. Za chwilę wróci M. i znów rozkręcimy młyn. Na razie jednak jest tylko mała szczelina. Jest czas, który założył czapkę niewidkę i zapach palącego się drewna.


środa, 23 września 2015

BLIK ŚWIATŁA



Ostre powietrze prosto w płuca. Głęboko wdychasz wilgotne atomy przestrzeni, która powala cię natarczywym pięknem. Kolana miękkie, rozdygotane. Policzki pulsują napchaną endorfinami krwią. Jesteś kawałkiem obrazu odciśniętego w bezczasie. Dotykasz chropowatej faktury drzew i nie istnieje to, co przywlokłaś tu ze sobą. Strzępy tamtego świata odklejają się jak martwe warstwy naskórka. Są bezbarwne i nieme.

Rowerem z Maciejowca do Zapory Pilchowickiej. Targasz wehikuł ciała na przemian w górę i w dół. Pod Pokrzywnikiem resztką sił zagadujesz psa i pozdrawiasz cztery koty. Tuż za wioską puszczasz hamulce i rower dostaje skrzydeł. Przecinasz tafle zieleni upstrzone białymi krowami. Śnieżka tym razem blada, zamotana w kożuch chmur. Między drzewami, na wariackiej szutrówce błyska zielone oko jeziora. Schodzisz z roweru by zmieścić się w szczelinie piękna. Nad głową kołują dwa bieliki. Patrzysz w skupieniu. Potem zdecydowanym ruchem odrywasz niezagojony jeszcze strup własnego lęku. Zasklepione brudem marzenia oddychają lekko i pewnie. Są. Pokryły się tylko cienką warstwą błota.

Od trzech tygodni w Maciejowcu. W ceglanym domu omotanym dzikim winem. Pod lasem. Na przeciw potoku. W sąsiedztwie stuletnich dębów, buków, klonów, lip. Wciąż bez kuchni. Z niby-łazienką. Z sypiącym się tynkiem. Granitowymi ścianami. Strychem napęczniałym historią malowanych kufrów, drewnianych pralek, żeliwnych wanien. Wciąż odgruzowujesz czyjeś życia. Sprzedajesz złom i zbierasz skarby. Kłócisz się gwałtownie i namiętnie. Jesz za trzech. Czasem chodzisz nocą oglądać drogę mleczną.


Zdarza się jednak, że gęsty mrok nie pozwala ci odnaleźć drzwi. Po omacku dotykasz ścian. Nie rozpoznajesz okien ani drogi do łóżka. Osaczona światem niezrozumiałym, przymykasz powieki, mieszając przekleństwa z łzami. Potem zupełnie bez ostrzeżenia jeden blik światła zalewa cię niezrozumiałym szczęściem. Wtedy rozumiesz, że potrafisz więcej niż mogłabyś kiedykolwiek przypuszczać.